Na skróty

13 września 2021

Po prostu szczęśliwy - relacja z Cyklo Kartuzy 2021

   Miałem już w głowie co najmniej kilka (i to po części całkiem niezłych) wytłumaczeń dlaczego mi dzisiaj nie poszło. Miałem tylko, że nie będę ich Wam tu prezentował, bo poszło! Nie, nie wygrałem, ale przede mną nie przyjechał nikt słabszy ode mnie. Ba! Za mną dojechało całkiem sporo gości, których plecy niejednokrotnie oglądałem.


    
Jednak po kolei... Wyścig Cyklo Kartuzy 2021 tak naprawdę zacząłem się dla mnie jeszcze w roku ubiegłym, kiedy podczas zakończenia sezonu z chłopakami ze Startu Kartuzy zapowiedziałem, że skopana dupa na Cyklo Kartuzy 2020 będzie mnie bolała aż do kolejnej edycji, gdzie liczę, że się odegram. Wówczas Prezes zdążył już się wykąpać i zjeść coś zanim dojechałem na metę ;) W międzyczasie zdążyłem zmienić team, ale o rzuconych słowach nie zapomniałem.

    Cyklo Kartuzy traktowałem jako najważniejszy start w tym dziwnym covidowym sezonie. Niby pościgałem się już kilka razy na szosie, stanąłem nawet na podium. Jednak wiedziałem, że aby sezon był zaliczony do udanych w Kartuzach muszę dać z siebie wszystko. Klasyfikacja? Pudła? Czas? Generowania moc? To wszystko było bez znaczenia. Nie będę czarował - liczyły się tylko rywalizacja z chłopakami ze Startu i uczucie, że dałem z siebie wszystko. Po to właśnie wsiadłem do auta dzisiaj rano i obrałem kierunek na Kartuzy!

fot. Bartosz Staniszewski

    Fizycznie byłem przygotowany całkiem nieźle. Bywałem już w tym sezonie w lepszej formie, ale z drugiej przed rokiem było zdecydowanie gorzej ;) Sprzętowo? Niestety na początku miesiąca okazało się, że koła od Vinci Wheels, na których miałem jechać ciągle jeszcze są gdzieś w transporcie. I tutaj z pomocą przyszedł mi Michał Bogdziewicz, który użyczył mi swoich stożków - DT Swiss ERC 1100 Dicut. Koła sztos - dziękuję Michał!

    W Kartuzach pojawiłem się już grubo przed 12. Dzięki kochanej Pati od rana mogłem skupić się tylko na przygotowaniach do wyścigu :) Odbiór pakietu, jak to na Cyklo, błyskawicznie. Fajnie, że w pakiecie nie było żadnych zbędnych pierdół - brawo. 

    W związku z tym, że było wcześnie - zajechałem jeszcze do Prezesa zbić piątki z ekipą Startu - Daniel podziękuj żonie za drożdżówkę. Choć dzisiaj już w innych koszulkach to ciągle mamy wzorowe relacje.

    Rozgrzewkę zaliczyłem już w klubowym gronie z Bartoszem, Kamilem i Bartkiem. W trakcie okazało się, że opona, którą założyłem niestety nadaje się na śmietnik, ale cóż - czasu na jej wymianę już nie było. Następnym razem postaram się dzień wcześniej sprawdzić sprzęt - obiecuję :)

fot. Sebastian Galuba

    Na starcie, wyjątkowo nie pchałem się z Jankiem do pierwszej linii. Stanąłem nieco dalej z Bartoszem i wiedziałem, że selekcja żadna na pewno nie nastąpi aż do Pomieczyńskiej Huty. Ruszyliśmy punktualnie o godzinie 13:00. Od początku towarzyszył nam spory opad deszczu. Ciasno, szybko i mokro - tak wyglądał początek wyścigu. Dawno nie zjeżdżałem do Prokowa tak, przepraszam za wyrażenie, zesrany jak dzisiaj.

    Tuż za torami w Prokowie nastąpiło pierwsza "sprawdzam". Pewnie ktoś został, nie wiem, starałem się nie oglądać tylko jechać czujnie swoje. Miałem koło siebie Janka, a to oznaczało, że jest bardzo dobrze, wręcz zajebiście! Podjazd wszedł naprawdę luźno, choć tętno dochodzące do 180 bpm może sugerować coś innego ;)

    Jednak za chwilę miało nastąpić prawdziwe sprawdzenie - podjazd pod Pomieczyńską Hutę to moja zmora. To właśnie na nim zostałem obdarty z nadziei przed rokiem. Byłem na nim w piątek, żeby się sprawdzić i owo sprawdzenie, delikatnie mówiąc, nie wypadło najlepiej.

    Tym razem zacząłem u Janka na kole. Nie obchodziło mnie nic innego jak tylko to, aby to koło utrzymać. Było mocno, ale jak niby miało być skoro jechaliśmy w ścisłej czołówce? Nogi piekły, tętno waliło o sufit, ale nie odpuściłem. Wjechałem ten cholerny podjazd razem z najmocniejszymi w stawce. Czy oni jechali równie mocno jak ja? Nie. Czy miało to dla mnie znaczenie? Nie!

fot. Bartek Łużyński

   Dalsza jazda do Kartuz w zasadzie bez historii. Mocno, dość równo, czujnie i rozważnie. Zmiana trasy na dojeździe do mety zdecydowanie na minus, bo wprowadziła niepotrzebne narażanie zawodników na szlify i upadki, ale fakt, że pogoda była taka kiepska paradoksalnie sprawił, że nikt za bardzo nie zgrywał bohatera i w miarę bezpiecznie się wszystko skończyło.

   Na drugiej z 4 pętli stało się to co stać się musiało. O ile dobrze kojarzę ruszyli chłopaki z BUU na pierwszej hopce za Prokowem. Tam jeszcze udało mi się dojść do koła. Jednak poprawka pod Pomieczyńską Hutę mnie zniszczyła. Nie odcięło mi prądu całkowicie, ale ból w nogach uniemożliwił zabranie się do ucieczki. Zostałem razem z Bartkiem i Lucjanem. Niestety okazało się, że Bartek chwilowo zaliczył klasyczną bombę. 

    W Pomieczyńskiej Hucie było nas trzech - Lucjan, Grzegorz i ja. Mocna i równa współpraca sprawiła, że dogoniliśmy jeszcze dwóch chłopaków. Pięć osób to już dość solidna ekipa do pracy. Niestety nie minęła jeszcze druga pętla, a dwóch dościgniętych kolegów wypisało się ze współpracy. Zostaliśmy we trzech. Szanse na doścignięcie kogoś przed nami były nikłe, nikogo nie widzieliśmy też za plecami. Musieliśmy po prostu utrzymać tempo i jechać swoje.

    Pod koniec trzeciej pętli Grzegorz rzucił, że ma już dość i nie będzie wychodził na zmiany, ale jednocześnie honorowo odpuści finisz. Od tego momentu jechaliśmy po zmianach tylko we dwóch z Lucjanem. W życiu bym nie postawił, że będzie to najmocniejszy zawodnik Startu tego dnia, ale tak właśnie było. Gdzieś za nami jechali Prezes, Adam, Kuba czy Łukasz. A Lucjan się nie oszczędzał, zresztą ja też nie zamierzałem jechać na pół gwizdka i czekać, aż ktoś nas dorwie.

    W zasadzie byłem już pewien, że walka między nami rozegra się na kresce, kiedy Lucjan rzucił, żebyśmy nieco uspokoili tempo, bo plecy mu powoli wysiadają. Grzesiek już od jakiegoś czasu miał dość, Lucjan właśnie zgłaszał problemy - nie długo zajęła mi kalkulacja. Na podjeździe za Prokowem jeszcze poczekałem, zebrałem siły, ale już pod Pomieczyńską Hutę ruszyłem. Szybko wypracowałem kilka metrów przewagi. Na szczycie było to już jakieś 100 metrów. Teraz kilka kilometrów z wiatrem do Hop - jechałem ile fabryka dała. W Hopach poczułem napinające się mięśnie. Miałem już wypracowaną małą przewagę więc pozwoliłem sobie na delikatny odpoczynek na zjazdach i dokręcanie na podjazdach. Od czasu do czasu byliśmy jeszcze z chłopakami na wzrokowej, ale im bliżej Grzybna tym bardziej byłem pewny swego. Nigdy w życiu nie udała mi się taka samotna ucieczka, a teraz byłem jej naprawdę blisko! Po wjeździe do Kartuz już wiedziałem! Ostatnie 2 kilometry to już ciche świętowanie i cieszenie się sukcesem.

    Ostatecznie metę przekroczyłem jako 14 zawodnik OPEN i 4 w M3. Czy szczęśliwy? Cholernie! Czwarte miejsce jest niby niezbyt lubiane przez sportowców, ale nie w przypadku kiedy na 3 stoi klubowy kolega! Brawo Janek, choć następnym razem liczę, że ogolisz OPEN!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz