Od co najmniej kilku lat dzielę tydzień na tydzień podstawowy oraz weekend. Przeważnie weekend jest nagrodą za to, że udało się pogodzić treningi i pracę zawodową oraz obowiązki domowe. Bywa, że nie jest o to łatwo, a bywa (i to zdecydowanie częściej) że swoje lenistwo tłumaczę słynnym nie da się. Tylko, że tym razem nie o tym.
W tym tygodniu nie wiem jeszcze jak będzie wyglądał mój weekend. Może tylko pobiegam, może trochę pobiegam, a trochę pojeżdżę. W końcu forma na Duathlon w Przodkowie sama się nie zrobi.
Jednak do weekendu mam jeszcze trochę czasu. Tydzień podstawowy miałem za to zaplanowany bardzo skrupulatnie. Mateusz przykazał trening siłowy minimum dwa razy w tygodniu. Do tego raz siedziałem w siodełku, a pozostałe dwa dni były zarezerwowane dla biegania.
No i o tym bieganiu dzisiaj. Zaplanowałem, że jeden trening to będzie wycieczka na tartan do Banina celem machnięcia 10-15 setek. Zaś drugi bieg to tysiączki! Wczoraj byłem w Baninie, więc dziś już nie miałem wyjścia :)
Po raz pierwszy od dawna latałem kilometrówki przed tygodniem. Po długiej przerwie zafundowałem sobie stosunkowo mało trudny trening 4 x 1km na przerwie 1km. Diabeł tkwił w tempie. Otóż zachciało mi się latania tych tysiączków po 4:00/km. Lekko nie było, ale udało się zrealizować założenia.
Skoro przed tygodniem się udało to teraz powinienem jeszcze sobie to skomplikować - taka była moja pierwsza myśl. Ostatecznie jednak zwyciężył zdrowy rozsądek. Założyłem, że nie będę zmieniał obciążeń. Nie chciałem się zajechać (przerabiałem to już wielokrotnie - szybkie podkręcanie jest nie dla mnie).
Aczkolwiek skoro przez ostatnie 10 dni dwukrotnie zaliczyłem tartan, raz interwały to przyjąłem, że "stałem się mocniejszym biegaczem". W związku z tym dzisiaj te kilometrówki powinny wchodzić łatwo jak nigdy.
Nie wziąłem jednak pod uwagę jednej rzeczy. Ostatnio biegałem o 5:45 rano, gdy na dworze było 12°C. Dzisiaj tych stopni było dwa razy więcej. Jakby tego było mało - ostatnio biegałem na trasie płaskiej jak stół. Dzisiaj zaś 3 z 4 tysiączków miały paskudne podbiegi. Jedynie na pierwszym cheatowałem na zbiegu.
No i ostatecznie nici z moich planów lekkiego i przyjemnego treningu. Tysiączki znowu mnie połknęły, przemieliły i wypluły. Na nic zdały się długaśne, kilometrowe przerwy. Po prostu zdychałem. Planowane tempo udało się uzyskać jedynie na pierwszym powtórzeniu. Dalej była już walka o życie. Całe szczęście, że zakończona sukcesem. Żyję, biegam, cieszę się życiem. A takimi treningami nie tylko podnoszę formę. Te treningi są dla mnie próbą charakteru. Wychodzenie ze strefy komfortu nie może i nie jest przyjemne. Każde kolejne powtórzenie boli coraz bardziej. Przyjemności podczas takiego biegu nie ma żadnej. Za to po biegu... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz