Na skróty

30 marca 2013

Wielkosobotni wschód słońca

Jeden pali, inny pije... a ja biegam :)
    Dziwna to była sobota. Przede wszystkim dzisiaj mamy Wielką Sobotę, a więc już jutro zasiądziemy wraz z rodzinami do stołów, by razem zjeść świąteczne śniadanie i spędzić trochę czasu razem. Z tej okazji chciałbym Wam wszystkim złożyć zdrowych, pogodnych, rodzinnych Świąt Wielkiej Nocy. Nie byłbym jednak sobą gdybym nie dodał, że wielkanocna niedziela to jednak niedziela, a skoro niedziela to długie wybieganie. Pamiętajcie - im więcej kilometrów tym więcej spalonych kalorii, a te przy świątecznych stołach będzie bardzo łatwo nadrobić ;)
   Ale wróćmy jeszcze do dzisiejszego dnia. W związku z tym, że o godzinie 10 musiałem już zameldować się na swoim stanowisku w pracy, na poranne bieganie zmuszony byłem wyjść nieco wcześniej. I w ten oto sposób chwilę po 5:30 mijałem już gdańskie Tesco. Co ciekawe - pod sklepem, który jest otwarty 24h, już kręcili się ludzie.
W święta można sobie pozwolić na małe ciacho...
... jeżeli później się trochę pobiega (fot. graaggedaan.nl)
   W związku z moim postanowieniem, aby nieco zwolnić podczas spokojnych biegów, dzisiaj tempa zamierzałem pilnować od samego początku. Pierwszy kilometr pokonałem w 4:54. Na kolejnym przyspieszyłem o sekundę więc było jeszcze ok. Jednak kiedy Gremlin poinformował mnie, że 4. tysiączek poleciałem w 4:49 zdecydowałem się działać. Efekt? Kolejne kilometry poleciałem w 4:54, 4:52, 4:55, 4:52.  A na 9., mocno "lodowym" kilometrze przekroczyłem nawet granicę 5 minut :)
   Jako, że dzisiaj wybrałem się w okolice Auchan i z powrotem po dobiegnięciu do półmetka miałem już "z górki". I to dosłownie (tak jak widać na załączonym obrazku). Jednak co ciekawe, mimo takiego profilu, notowałem nieco słabsze czasy. Najgorzej, że w końcówce znowu czułem lekki ucisk w łydce. Co prawda po treningu od razu wszystko wróciło do normy, niemniej trochę mnie niepokoi ta kończyna. 
Profil mojej dzisiejszej "dwudziestki"
   W końcówce zabiegłem jeszcze do piekarni po ciepłe pieczywo na śniadanie z Pati, która czekała na mnie w domu. Z bułkami na szyi (ciągle wydaje mi się, że to najlepszy sposób na transportowanie pieczywa jeżeli chce się je utrzymać w miarę ciepłe, rzecz jasna jeżeli nie jest go zbyt dużo ;) ) ruszyłem prosto w stronę... parkingu pod Tesco. Tam, zanim zabrałem samochód, zrobiłem jeszcze małe rozciąganie. Miny mijających mnie ludzi... bezcenne :)
   W sumie wyszło 20 kilometrów i około 300 metrów. Czas, jaki był mi potrzebny na pokonanie tego dystansu, to 1 godzina 39 minut oraz 22 sekundy. Tak więc plan minimum wykonany. I wcale nie mówię o kilometrażu. Średnie tempo na poziomie 4:54/km to to o co mi chodziło :)
   I jeszcze na koniec, raz jeszcze pozwolę sobie złożyć Wam życzenia. Zdecydowana większość takich życzeń brzmi mniej więcej tak: życzę Wam zdrowych, pogodnych, rodzinnych i SPOKOJNYCH Świąt. Ja jednak wyjdę nieco przed szereg i będę Wam życzył zdrowych, pogodnych, rodzinnych i ZABIEGANYCH Świąt Wielkiej Nocy :)

29 marca 2013

Szalone eksperymenty Małego


   Regeneracja - dzień 4. Wciąż wypoczywam i próbuję doprowadzić nogę do pełnej sprawności. Co ciekawe kontuzji łydki, która obecnie mnie dopadła, nabawiłem się w swoich najdroższych, najbardziej wyszukanych Brooksach. Te buty to miał być prawdziwy diament w mojej kolekcji, a tymczasem niemal każda próba trenowania w nich obija się negatywnie na moim zdrowie. Najpierw były problemy ze stopą, teraz ta łydka. A przecież to naprawdę świetne buty. Tyle, że chyba nie dla mnie.
   Wczoraj wpadłem na, wydawać by się mogło, szalony pomysł. Otóż otrzymałem w końcu swoje Adidasy i zdecydowałem, że wykorzystam je podczas czwartkowego, spokojnego biegu. Decyzja dość ryzykowna biorąc pod uwagę, że buty był nowe, niedopasowane jeszcze do stopy, a ja, jakby na to nie patrzeć, walczę z kontuzją łydki i powinienem raczej korzystać ze sprawdzonego obuwia.
   Jeżeli chodzi o trasę to już dzień wcześniej postanowiłem, że w czwartek wyruszę na nieatestowany, aczkolwiek liczący około 21 kilometrów i 97 metrów "szlak" - Chełm - Pępowo. Spośród kilku wariantów wybrałem ten prowadzący przez Karczemki i Czaple. To chyba moja ulubiona opcja. 
Kanapki i jajka czy może coś innego na śniadanie?
   Chcąc zrobić Patrycji niespodziankę, i nie będąc do końca pewnym czy ona nie wpadnie na taki sam pomysł, musiałem wyruszyć nieco wcześniej niż normalnie. W związku z tym, już około godziny 6:30 stałem pod blokiem obuty w czarne "Adasie" oznaczone jako Supernova Glide 5. Nie ukrywam, że byłem pełen obaw. Tym bardziej, że już po starcie czułem delikatnie łydkę. Nie był to jeszcze dyskomfort, ale jednak "coś" (z perspektywy czasu zastanawiam się ile było w tym winy samej łydki, a ile głowy, która chcąc odczuwać problemy po prostu je odczuwała).
   Pierwszy kilometr zajął mi 4:48. Znowu to samo, znowu zaczynam szybko. A miałem odpoczywać. Byłem jednak nieco usprawiedliwiony. Im później bowiem skończyłbym bieg tym większe były szanse, że nie zastanę już Pati w domu. Drugi tysiączek poleciałem w 4:40, a wylatując z Chełmu osiągnąłem nawet 4:37, co jak się później okazało było drugim wynikiem tego dnia. 
   Do Jasienia, mimo, że profil trasy był dość wymagający, biegłem utrzymując tempo około 4:45/km. Stamtąd, przedzierając się w okolicy obwodnicy miałem okazję pokonać kilka kilometrów... po śniegu. Nie wiem jak wpływają ekrany akustyczne na poziom hałasu, ale pozostałości po zimie konserwują wręcz wybornie. 
   Dalsza część drogi była już zdecydowanie łatwiejsza. Nie dość, że trasa się wyraźnie spłaszczyła to jeszcze przez 90% miałem pod nogami czarny, suchy asfalt. Jedynie miejscami zmuszony byłem pomykać po lodzie, bądź śniegu.
Wczoraj się zastanawiałem czy zima odeszła definitywnie...
... dzisiaj już wiem - NIE!
   Ostatecznie osiągnąłem cel w czasie 1:39:33. Pokonany dystans wyniósł 21 kilometrów i 137 metrów, a więc kilka metrów więcej niż dystans półmaratonu. Co ciekawe rok temu debiutując w Poznaniu w połówce osiągnąłem wynik 1:40:34 i kosztowało mnie to na pewno więcej siły niż ten czwartkowy bieg. Tak więc z całą pewnością mogę powiedzieć, że w porównaniu do ubiegłego roku moja forma wzrosła. Osiągnąłem średnie tempo 4:43/km. Pati zwróciła mi uwagę na jedną rzecz, na coś z czego generalnie ja też zdawałem sobie sprawę, jednak czasem tak jest, że jeżeli coś nie zostanie wypowiedziane na głos to się tego nie dopuszcza do siebie. Chodzi o to, że... muszę zwolnic! Fajnie notuje się takie czasy przy niskim tętnie i bez żadnego wysiłku, ale to może oznaczać, że wykres mojej sportowej formy osiągnął już górne granice możliwości, a start docelowy dopiero za miesiąc. Dlatego muszę zrobić wszystko, żeby właśnie na Kraków przypadł szczyt moich obecnych, sportowych możliwości.
   No i na koniec muszę dodać jeszcze jedną, kto wie czy nie najważniejszą, rzecz. Otóż skończyłem trening bez żadnych problemów z łydką! Z każdym kolejnym kilometrem czekałem aż znowu poczuję ucisk, jaki dopadał mnie we wtorek i środę. Tym razem jednak się nie doczekałem. Ok nie jest to jeszcze w 100% zaleczona kontuzja, ale jest coraz lepiej! Ile w tym zasługi obuwia, a ile autosugestii? Nie mam zielonego pojęcia. Ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Ważne, że jest coraz lepiej!

27 marca 2013

Cóż za piękne miasto nad Motławą leży




Czy takie zamiecie jeszcze wrócą?
   No i w końcu wróciłem do siebie, na swoje ulubione biegowe ścieżki na gdańskim Chełmie. Fajnie było polatać w stolicy, jeszcze fajniej zaliczało się kolejne kilometry na Warmii, jednak dopiero tutaj, w Grodzie Neptuna, mogłem poczuć, że wróciłem do codzienności. Możecie mówić, że jestem dziwakiem, ale żadna owsianka nigdy nie smakuje tak dobrze jak ta, którą jem ze swojej miski. Tak samo jest z kawą - dla mnie najlepsza kawa to nie Tchibo, Jacobs, Nescafe tylko ta, którą piję z mojego kufla (tak, to nie błąd - kawę zawsze przyrządzam sobie w kufle ;) ). Tak więc dzisiaj, po raz pierwszy od czwartku, miałem okazję zjeść moje ulubione śniadanie i poprzecierać trochę gdańskie chodniki.
   Tak jak ostatnio pisałem, w tym tygodniu nie zamierzam robić nic innego poza spokojnymi biegami. Konsekwencją takiego postanowienia była rezygnacja ze standardowej, środowej 11-stki i przebieżek, na rzecz wycieczki na Jasień. Nie wiem jak w innych częściach Polski, ale w Gdańsku pogoda jest dzisiaj wręcz wymarzona do biegania! Czyste niebo, słońce i temperatura około 1°C. Czy można chcieć czego więcej?
Czy i tą barierę uda się złamać?
   Podobnie jak wczoraj, zacząłem trening nieco zbyt dynamicznie. Cztery minuty i 37 sekund na pierwszy kilometrze skłoniły mnie do przypuszczeń, że mój Gremlin chyba nie do końca zlokalizował jeszcze satelity. I faktycznie, w domu zauważyłem niewielki błąd w śladzie GPS. Aczkolwiek drugi tysiączek poleciałem w 4:21, a kolejne w 4:44 i 4:39. O nie! Tak być nie mogło. To nic, że noga fajnie podaje, biegnie się lekko i przyjemnie. Muszę się zregenerować i doprowadzić do porządku swoją łydkę. Ta co prawda dzisiaj znowu przez większą część treningu nie dawała jakoś specjalnie o sobie znać, ale w końcówce czułem już wyraźny ucisk.
   Tak więc od 5. kilometra nieco zwolniłem. Zacząłem notować czasy około 4:50 na kolejnych odcinkach. Tak więc może to wciąż było nieco nazbyt żwawy bieg, ale w pełni kontrolowany i z gatunku tych lekkich, które nie wymagają jakiegokolwiek wysiłku. 
fot. Patrycja Paruzel (maratony24.pl)
   Dzisiejszy bieg przez ulicę Warszawską był na tyle przyjemny, że postanowiłem wrócić z Jasienia tą samą drogą. Po raz kolejny nie miałem pieczywa na II śniadanie i musiałem zaopatrzyć się w takowe podczas treningu. Po tym co zaoferował mi wczoraj Lidl, również dzisiaj właśnie ten sklep wybrałem na swojego dostawcę pieczywa. I to był strzał w 10! Ciemna bułka, którą kupiłem była tak gorąca, że niemalże poparzyłem sobie nią dłonie!
   Pozwolę sobie na małą dygresję w tym momencie. Otóż od jakiegoś czasu zastanawiam się co sobie myślą o mnie sprzedawcy oraz inni klienci, kiedy prosząc w sklepie o bułkę bądź jakieś warzywo sprzedawane na sztuki, a nie na wagę, zawsze proszę lub wybieram najmniejsze :)
   Z Lidla, z bułką zawieszoną na plecach, na łańcuszku pobiegłem prosto do domu. Trening zajął 1 godzinę 17 minut oraz 32 sekundy, biegłem ze średnią prędkością 12,62 km/h (04:45/km) co pozwoliło mi na przebycie 16 kilometrów i 305 metrów.

26 marca 2013

Czas wrócić do pracy

   Od warszawskiego biegu minęły już 2 dni, a więc najwyższa pora, aby skończyć ze świętowaniem i wrócić do treningów. Start w stolicy nie był przecież niczym więcej niż tylko sprawdzianem przed biegiem na królewskim dystansie w Grodzie Kraka. 
   Przyznam szczerze, że z łydka wciąż boli i chociaż rano było o wiele lepiej niż w niedzielę to w trakcie treningu znowu czułem jakby ktoś mi zacisnął dłoń na lewej kończynie. Aczkolwiek nie zmusiło mnie to do przerwania biegu, jaki miałem na dzisiaj zaplanowany.
   W związku ze startem oraz wspomnianymi problemami najbliższe siedem dni zamierzam poświęcić przede wszystkim na regenerację, a więc biegi spokojne. Dzisiaj zdecydowałem się na trasę wokół Jeziora Wielochowskiego, a więc w miarę płaską i przyjemną. Dodatkowo pod koniec treningu zaplanowałem, że zalecę jeszcze do Lidla po ciepłe pieczywo na śniadanie dla siebie i Pati. Oczywiście na II śniadanie, bo na pierwsze pochłonąłem owsiankę! Po weekendowej posusze było to dla mnie prawdziwe śniadanie mistrzów.
   Na trening wyleciałem około 7:30, a chcąc zrobić niespodziankę mamie, która o 7 pojechała do pracy, na szybkości upiekliśmy z Patrycją ciasteczka owsiane. Okazało się, że 30 minut to aż nadto czasu na ich przygotowanie i upieczenie.
   Ale wróćmy do treningu. Ten zacząłem dość szybko. Pierwszy kilometr poleciałem 4:43. Podobnie jak drugi. Nie wiem czym to było spowodowane. Może wyjątkowo dobrym humorem. 
fot. Patrycja Paruzel (maratony24.pl)
   W głowie wciąż miałem warszawską połówkę, noga nie bolała, a w perspektywie miałem wspólny posiłek z Ukochaną. Tak - zdecydowanie miałem do kogo i do czego się spieszyć. Aczkolwiek na tempo nie zwracałem większej uwagi. Starałem się biec lekko i na tyle wolno, żeby móc swobodnie rozmawiać. Ale z drugiej strony skoro nogi same niosły to nie zamierzałem specjalnie zwalniać. Bo i po co? 
   Kolejne tysiączki pokonywałem w tempie od 4:44 do nawet 3:29/km. Pogoda, mimo lekkiego mrozu, fantastyczna - na niebie słońce i niemal ani jednej chmury. Lekki wiaterek też nie stanowił problemu. Niestety z każdym kolejnym krokiem nasilał się ból, a w zasadzie to ucisk, w łydce. Skłamię jeżeli napiszę, że nie miało to prawie żadne wpływu na bieg. Skłamię gdyż słowo "prawie" nie powinno się tam znaleźć. Otóż niezależnie od dyskomfortu biegłem tak samo szybko. Nawet w końcówce, kiedy na łańcuszku, szyi miałem już zawieszoną reklamówkę z pieczywem, podkręciłem tempo do 4:25/km.
   Ostatecznie pokonałem dzisiaj 14 kilometrów i 193 metry, co zajęło mi godzinę 4 minuty oraz 51 sekund. Tak więc średnie tempo wyniosło 4:34/km. Szybko, ale patrząc na średnie tętno (130bpm) bieg ten nie kosztował mnie więcej niż 15-kilometrowy trening sprzed tygodnia, kiedy to robiąc każdy kilometr średnio w 5 minut i 4 sekundy średnie tętno wyniosło 133bpm.
   A po treningu, kiedy dobiegłem do domu, w drzwiach stała już ona... Ten uśmiech... Było warto tak się spieszyć :)

24 marca 2013

Warszawa zdobyta! Kolejna życiówka! Wspaniały wyjazd!

"Ona tu jest..."
   W ostatnich dniach działo się tak dużo, że nie wiem nawet od czego zacząć pisanie. Najprościej chyba jednak będzie zacząć od samego początku, a więc od piątku. Wtedy to, o 7:07 wyruszyliśmy pociągiem z Gdańska Głównego w stronę stolicy. W ostatnim czasie sporo mówiło się o przewozach kolejowych w naszym kraju i raczej nie były głosy zachwytu. Dlatego nieco się zdziwiliśmy kiedy bez problemu udało nam się zająć, przydzielone nam, wygodne, miejsca, a pociąg meldował się na każdej stacji z zegarmistrzowską wręcz precyzją. Podczas podróży jedyna rozrywka to wiadomo - książka, prasa i telefon. I właśnie ten ostatni okazał się niezwykle użyteczny. Otóż na jednym z popularnych portali społecznościowych poszukiwano fotografa, który zrobiłby fotorelację z 8. Półmaratonu Warszawskiego. Zaledwie kilka minut po przeczytaniu tego ogłoszenia wysłaliśmy maila, a po chwili Pati dostała telefon od ogłoszeniodawcy i tym samym po raz pierwszy miała szanse dostać za swoje zdjęcia coś więcej niż buziaka ode mnie :)
Pakiet startowy już odebrany
   Dalsza część drogi przebiegła spokojnie i bez przygód. W Warszawie zameldowaliśmy około 13:30 i od razu ruszyliśmy w kierunku Pałacu Kultury i Nauki, gdzie mieściło się biuro zawodów. Expo raczej nie powalało swoimi rozmiarami. Imponujące było jedynie stanowisko Adidasa, którego w ostatnim czasie jest wszędzie pełno. Promocja boostów naprawdę powala skalą. Niemniej sam odbiór pakietów przebiegał bardzo sprawnie. A co do samych pakietów to te również nie rzuciły na kolana - stos ulotek, bawełniana koszulka i izotonik. W dodatku napój izotoniczny ZERO, a więc pozbawiony węglowodanów. A co jest w tym najlepsze? Organizatorem Półmaratonu Warszawskiego jest Fundacja Maraton Warszawski. Ta sama fundacja jest również wydawcą miesięcznika Bieganie, w którym, w ostatnim numerze, zamieszczono przegląd napojów izotonicznych i dokładnie określono ile taki napój powinien mieć m.in. węglowodanów. I by najmniej nie było to zero :) Wpadka podobna do tej w Gdyni, kiedy organizatorzy zaopatrzyli uczestników w wodę... gazowaną.
Widok z okna
   No ale koniec z tym marudzeniem. Nikt nikogo do udziału nie zmuszał :) Mając już swój, oraz siostry, pakiet ruszyliśmy do hotelu. Jako bazę noclegową wybraliśmy Hotel Harenda na Nowym Świecie. To był rewelacyjny wybór. Samo centrum Warszawy, wszędzie blisko, a do tego cena w miarę przystępna. Szybko zrzuciliśmy rzecze w pokoju i ruszyliśmy w poszukiwaniu jadłodajni. Po długich wędrówkach zdecydowaliśmy się na niewielki lokal na starówce, gdzie zamówiliśmy grillowaną pierś z ziemniakami dla mnie oraz pieczarkowe spaghetti dla Pati. Ostatecznie jednak Pati dostała ziemniaczki, a ja wsuwałem makaron :) A po obiedzie pozwoliliśmy sobie jeszcze na lody. Potrafię sobie odmówić niemalże wszystkiego, ale lodów nie! Ot taki ze mnie dziwak! Po takim obżarstwie udaliśmy się do hotelu na zasłużony odpoczynek.
Mój największy nałóg - lody :)
   Sobota była bardzo wyjątkowym dniem. A wszystko to z powodu owsianki, a dokładnie jej braku. Tak, tak - nie miałem możliwości przyrządzenia swojego ulubionego śniadania. Mało tego, nie miałem nawet możliwości zaparzenia sobie gorącej kawy, dlatego zaraz po przebudzeniu wrzuciłem na siebie jakieś ciuchy i poleciałem na poszukiwania gorącej kawy. O godzinie 6 rano, jedynym otwartym lokalem w okolicy, serwującym kawę okazał się Subway. Wziąłem więc dwie białe i pognałem z powrotem do Mej Ukochanej. Zamiast owsianki wciągnąłem kawałek ciemnego pieczywa z wędliną drobiową i serkiem wiejskim i około 8 wyruszyłem na Agrykolę. Uznałem, że zajęcia BBL dobrze mi zrobią dzień przed startem. Kiedy tylko wyruszyłem poczułem ból w lewej łydce. Może nie był on przesadnie silny, jednak powodował lekki dyskomfort. Nie zawracałem sobie jednak nim głowy. Za bardzo przejęty byłem swoim pierwszy treningiem w Warszawie. Na stadionie byłem trochę przed czasem dlatego potruchtałem jeszcze po okolicy.
W drodze na start
   Punkt 8:30 na Agrykoli pojawiła się Pani Trener (którą de facto chwilę wcześniej pytałem o drogę nie wiedząc z kim mam przyjemność) oraz... 2 dziewczyny, które przyszły pierwszy raz na trening. A więc w sumie była nas czwórka. Prawdę mówiąc byłem w szoku. W Gdańsku, czy Lidzbarku na BBL przychodzi po 20-30 osób, a tymczasem w stolicy na sobotnim bieganiu była nas czwórka... Niemniej trening w tak kameralnym gronie był naprawdę fajny. Miałem okazję przedyskutować kilka aspektów treningowych, co byłoby raczej nie możliwe w większej grupie. Po zajęciach wróciłem do hotelu w identyczny sposób, a więc biegiem :) Takie biegowe wycieczki dostarczają naprawdę niesamowitych wrażeń. Świat widziany oczami biegacza jest o wiele ciekawszy niż ten widziany chociażby z za szyby tramwaju czy autobusu. A w pokoju już czekała na mnie pyszna sałatka, którą udało się Patrycji gdzieś zorganizować na prędce :)
AKB Lidzbark Warmiński
   Po treningu przyszedł czas na zwiedzanie stolicy. Nie ukrywam, że dla nas taki wyjazd to nie tylko zawody. Podczas tych kilku dni mamy okazję spędzić razem trochę czasu, poznać ciekawe miejsca, a sam bieg stanowi, mimo że najważniejszą, to jednak tylko część całej wyprawy. Niestety podczas spaceru coraz bardziej dokuczała mi noga. Z każdym kolejnym krokiem dyskomfort zamieniał się w ból. Cała sytuacja przestawała być zabawna. W końcu za niecałe 24 godziny miałem stanąć na starcie biegu, który miał być generalnym sprawdzianem przed maratonem w Krakowie. W związku tym do do hotelu wróciliśmy już około godziny 16 i resztę wieczoru spędziliśmy w pokoju. Nadmienię tylko, że i tego dnia nie obyło się bez lodów. Lody chałwowe w jednej z popularnych lodziarni są naprawdę rewelacyjne. Do tego stopnia, że zamawiając rożek firmowy i mając do wyboru 4 gałki, poprosiłem o 4 gałki o smaku chałwy :) Wieczorem odwiedziła nas Mała, która chwilę wcześniej przybyła do stolicy (mam nadzieję, że kanapki smakowały ;) ).
Spotkanie z kolegą z forum (Radslo1)
   No i w końcu nadeszła niedziela. Wstałem już około godziny 5. Noga wciąż bolała, do tego doszło lekkie zdenerwowanie samym startem. Nie wiedziałem czy w związku z kontuzją nie lepiej będzie po prostu odpuścić. Ale przecież nie po to tłukłem się przez pół Polski, żeby teraz zrezygnować. Na śniadanie owsianka. Aczkolwiek gotowa owsianka, kupiona na dziale z nabiałem nie ma nic wspólnego z moją codzienną porcją owsa. Cóż jednak mogłem poradzić - jak się nie ma co się lubi to wiadomo. Do tego kupiliśmy jeszcze pieczywo jasne, a Pati dokupiła dodatkowo miód i dżem, żeby niczego mi nie brakowało. Z hotelu wymeldowaliśmy się około 8:30 i wyruszyliśmy w okolice stadionu, gdzie mieliśmy zostawić bagaże. Pod stadionem czekała na nas Mała, zrobiliśmy wspólne zdjęcie z AKB Lidzbark Warmiński i przystąpiłem do rozgrzewki. Miałem wyjątkowo paskudny humor. Noga bolało, było mi zimno, nie miałem większej ochoty na bieg. Nawet stojąc już w swojej strefie startowej nie czułem się nic lepiej. Ustawiłem się co prawda na 1:25, ale każdemu kto mnie się pytał ile chcę nabiegać odpowiadałem, że poniżej 1,5h będzie ok. Najgorsze było to, że ja naprawdę przestałem wierzyć w to, że mogę odnieść sukces. Zacząłem się zastanawiać czy w obecnej sytuacji te 90 minut w ogóle było realne.
Jeszcze chwila i ruszamy
   Nad około 5 minut przed startem z głośników popłynął głos Niemena, a chwilę potem ruszyliśmy. Wtedy wszystko się zmieniło. Czułem nogę, ale w zasadzie jak się na niej nie skupiałem to mogłem normalnie biec. Czas pierwszego kilometra to 4:06. Pomyślałem, że nie jest źle. Kolejny tysiączek zajął o sekundę mniej czasu. Może więc nie będzie tak dramatycznie jak mi się wydawało? Następne kilometry to kolejno 3:58, 3:49. Pomyślałem, że muszę zwolnić, bo nie wytrzymam takiego tempa. Przed wyjazdem do Warszawy, kiedy byłem w pełni zdrowia, marzyłem o utrzymaniu 3:59/km. Tymczasem leciałem o 10 sekund szybciej! Zwolnij! Zwolnij! Mówił głos w mojej głowie. Do 10. kilometra biegłem notowałem jednak około 3:55. Pierwszą dyszkę pokonałem w czasie poniżej 40 minut. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że może mi się udać poprawić życiówkę. Na 11. kilometrze zrzuciłem z siebie czapkę i rękawiczki i postanowiłem - trzymam tempo - 3:54, 3:56, 3:55, 3:57, 3:58.
Jeszcze tylko połowa
   Zwolniłem dopiero na 16. tysiączku. Ale podbieg na Belwederską był chyba dla każdego najtrudniejszym momentem na trasie. Jednak dla mnie był to niejako punkt zwrotny podczas tego półmaratonu. W tym miejscu nie myślałem już o nodze, zapomniałem o całym gadaniu, że złamanie 1:30 będzie sukcesem. Podjąłem decyzję - walczę. Skoro zające na 1:25 wciąż byli za mną, a do mety została mi jedynie "piątka" to czemu miałbym się teraz poddać. Wrócił dobry humor, wróciła energia. Od tego momentu zacząłem cieszyć się biegiem. Przybijałem piątki z kibicami (po jednej takiej piątce do teraz boli mnie bark :) ), machałem do kamer i aparatów. Miałem moc, co zresztą oddawały czasy. Z każdym kolejnym kilometrem przyspieszałem.  Tempo podkręciłem tak bardzo, że 20. kilometr pokonałem w 3 minuty i 38 sekund. Każdy udany atak na zawodnika przede mną tylko mnie nakręcał. Na 5. kilometrze byłem 314. Dychę minąłem jako 257. biegacz, a już 5 kilometrów dalej ustępowałem miejsca jedynie 247. zawodnikom.
Pokonałem BOOSTy :)
   Ostatecznie zająłem 200 miejsce z czasem netto 1:23:06. Byłem 177. mężczyzną, w kategorii M20 wyprzedziło mnie 70 osób, a klasyfikacji studentów uplasowałem się na 19 pozycji! Byłem cholernie szczęśliwy. I miałem się tym szczęściem z kim dzielić, bo na mecie czekała już na mnie Moja Ukochana. I poza buziakiem dostałem jeszcze... oficjalną koszulkę 8. Półmaratonu Warszawskiego firmy Adidas. Chciałem zaoszczędzić nieco i zrezygnowałem z jej zakupu. Jednak Pati nie pozwoliła mi opuścić stolicy bez tej pamiątki!
   Niedługo po mnie na mecie zameldowała się moja siostra! Mała wykręciła czas 1:42:50 co dało jej 53. miejsce wśród wszystkich startujących kobiet! Brawo siostra!
   Tym samym ustanowiłem kolejny rekord życiowy. Tej wiosny poprawiłem już czasy na 5km oraz w półmaratonie. Wykonałem więc plan minimum jaki sobie założyłem na koniec poprzedniego sezonu. Przede mną jednak najważniejsze starty - Kraków, a później Berlin. Będę z Wami szczery - chciałbym złamać trójkę w maratonie, ale niezależnie czy zrobię to już w tym roku czy nie - będę zadowolony z wyników osiągniętych tej wiosny. Jeżeli dalej będę systematycznie i mądrze pracował na treningach to efekty same przyjdą.
Zacząłem jak piłkarze - niemrawo, ale ten finisz... :)
   W drogę powrotną zabraliśmy się ze znajomym z AKB Lidzbark Warmiński, gdyż chcieliśmy zajechać do mojej rodzinnej miejscowości i zrobić niespodziankę mojej mamie. Zanim jednak tak się stało niespodzianka spotkała nas. I to niezbyt miła. Otóż jeszcze przed wyjazdem z Warszawy mieliśmy stłuczkę. Na szczęście nic nikomu się nie stało i po krótkim postoju ruszyliśmy w drogę.
   Kończąc chciałbym jeszcze powiedzieć, że tak jak pisałem wcześniej - sam bieg to była jedynie część wyjazdu. A cała wyprawa na 8. Półmaraton Warszawski była rewelacyjna. Wiem, że wyjazdy do Krakowa, Berlina czy gdziekolwiek indziej będą niemniej udane, i to niezależnie od wyniku, jeżeli tylko będę mógł sobie zanucić: "...Ona tu jest..." ;)

PS: Dziękuję wszystkim za trzymane kciuki przed oraz za gratulacje już po biegu!


Kolejna fotorelacja pojawi się już po naszym powrocie do Gdańska :)



Jestem medal, uśmiech, szczęście - możemy wracać :)

21 marca 2013

Biegacz z Północy w Warszawie - wspólny trening/zwiedzanie?

   Wiem, że całkiem sporo osób zaglądających na bloga jest z Warszawy. Ponadto w ten weekend do stolicy przyjadą też biegacze z innych zakątków Polski, a zapewne nawet świata. Wśród przyjezdnych nie zabraknie również Pati i mnie. Może więc miałby ktoś ochotę na wspólne "szuranie" w piątek lub sobotę. Mimo, że mam w Warszawie rodzinę i niejednokrotnie byłem w tym mieście to od "biegowej strony" go nie znam w ogóle. A i jeżeli chodzi o atrakcje turystyczne to więcej znam ze szkoły, telewizji czy internetu. Więc Pati i ja z chęcią wybralibyśmy się na jakieś zwiedzanie. Można też by było po prostu umówić się w kilka osób na "kameralne pasta party". 
   Nie ukrywam, że pomyślałem również o zajęciach Biegam Bo Lubię. Biegałem już na stadionach w Lidzbarku i Gdańsku, toteż można by było "zaliczyć" i warszawski tartan.
   Jeżeli znaleźliby się chętni to bardzo proszę pisać  - michal.sawicz@10g.pl.

Zima nie odpuszcza - ja również


Pierwszy dzień wiosny :)
   Już tylko godziny dzielą mnie od wyjazdu do Warszawy. Półmaraton w stolicy coraz bliżej. Pogoda raczej nie będzie sprzyjała biciu rekordów, ale jak to się mówi - jak nie teraz to następnym razem. Jeżeli uda mi się dopiąć wszystkie szczegóły, to być może jeszcze na początku maja wystartuję w grudziądzkiej połówce. Ale nie ma co wybiegać tak daleko w przyszłość. Lepiej skupić się na tym co jest tu i teraz. A teraz jest czwartek, czyli interwały. Aczkolwiek nie tym razem. Dzisiaj "kilometrówki" postanowiłem zastąpić intensywnym biegiem ciągłym. Docelowo miał to być III zakres, niemniej prawdziwy III zakres udało mi się uzyskać dopiero w końcowym fragmencie biegu. Trochę brakowało mi takiego dłuższego, mocniejszego biegu.
   Pogoda, w pierwszy dzień wiosny, zdecydowanie jeszcze zimowa. Gdyby ktoś chciał topić dzisiaj Marzanne to od razu uprzedzam, że bez narzędzi do kucia przerębli może się to okazać "awykonalne".
   Po wczorajszym "nocnym" bieganiu, dzisiaj w końcu się wyspałem. Zjadłem swoją codzienną porcję owsa i około 8 poszedłem pohasać <i ha ha>. W między czasie znalazłem jeszcze chwilę na przygotowanie kawy i owsianki dla Mej Lubej. Efekt tych działań widać na zdjęciu. Muszę przyznać, że owsianka z masłem orzechowym i skruszonym ciastkiem owsianym również jest smaczna. Aczkolwiek póki co zostaję przy swojej recepturze.
   Trening zacząłem tradycyjnie od 1 spokojnego kilometra. A 4 minuty i 51 sekund po wciśnięciu przycisku oznaczonego napisem START zwiększyłem tempo - rozpocząłem właściwy trening. Pierwszy tysiączek poleciałem w 4:19. Nieźle, ale warunki o wiele lepsze niż te, które czekały na mnie kawałek dalej. Od drugiego kilometra biegłem po śniegu i pod śnieg. Opady bowiem, mimo że nie tak paskudne jak dwa dni temu, wciąż nie dawały za wygraną. A jeżeli chodzi o nawierzchnię, no to cóż - tak jak pisałem wczoraj - jak się nie ma co się lubi to trzeba polubić to co się ma. Kolejne kilometry pokonywałem odpowiednio w 4:29, 4:18, 4:20, 4:19, 4:13. 
Owsianka z masłem orzechowym i ciastkiem owsianym
   W tym momencie znalazłem się na gdańskich Kokoszkach. Do końca tej części treningu miałem jeszcze 4 kilometry. Aczkolwiek dopiero ten 7. odcinek dał mi naprawdę w kość. Nie chciałem za bardzo ryzykować biegu krajową siódemką, więc zbiegłem na "odśnieżony" chodnik... To była prawdziwa walka o przetrwanie. Czas 4:23 kosztował mnie więcej zdrowia niż czasy notowane na ostatnich trzech kilometrach - 4:11, 4:07, 4:04.
   Po 10 kilometrach takiego szybszego biegania zdecydowałem się zakończyć tą część biegu. Ostatecznie, pomijając kilometr rozgrzewkowy, pokonałem 10 kilometrów w czasie 42:49. A więc uzyskałem średnie tempo na poziomie 4:17, ale tak jak mówię - przy obecnych warunkach patrzenie na tempo biegu może być zgubne. 
   Pozostałe 10 kilometrów dzielące mnie od domu przebiegłem w 48 minut i 12 sekund. Średnie tempo 4:49/km nieco mnie zaskoczyło. Jednak ciężko tak drastycznie zwolnić po mocnym biegu. Tym bardziej kiedy nie robimy pomiędzy żadnej przerwy i mięśnie są wciąż rozgrzane.

PS: Pisząc tego posta zauważyłem, że moje łydki już nie mogą się doczekać niedzielnego startu i "trenują" nawet bez mojej ingerencji :)


20 marca 2013

Zima jest rewelacyjna!


   Zmieniam podejście! Uznałem, że skoro już co najmniej 2 razy nieskutecznie odwoływałem zimę i zapowiadałem nadejście wiosny, a mimo to za oknem wciąż pełno śniegu, to w myśl zasady - "Jeżeli nie możesz kogoś pokonać to się do niego przyłącz" postanowiłem polubić zimę. A co tam, przecież ona też ma swoje zalety. Podczas dzisiejszego treningu szczególnie mogłem się przekonać o przynajmniej jednej z nich. Otóż miałem możliwość realizować szybszy trening wcale szybciej nie biegając :)
   Środowe bieganie jest w moim przypadku dość specyficzne, ze względu na porę. Otóż chcąc się ze wszystkim wyrobić wstaję pomiędzy 3-4 rano, a chwilę po 5 wciskam START na Gremlinie. Nie inaczej było i dzisiaj. Teoretycznie, po wtorkowym lekkim biegu, dzisiaj powinienem pobiec II zakres i na zakończenie dorzucić jeszcze 10 przebieżek 100-metrowych. Niemniej widząc co się dzieje za oknem, jeszcze przed wyjściem z domu napisałem na forum, że z powodu śniegu chyba wyjdę jedynie potruchtać. Pisząc to jeszcze przed treningiem dałem sobie niejako usprawiedliwienie i możliwość odpuszczenia nieco mocniejszego treningu.
   Jednak kiedy tylko wyszedłem na dwór już wiedziałem, że "alibi" nie będzie mi potrzebne. Ma być drugi zakres to będzie drugi zakres, ale... w tempie niewiele szybszym niż to odpowiadające dla pierwszego zakresu :) A co mi dało taki komfort? A no właśnie zalegający śnieg. Od czasu do czasu tak długo biegłem po głębokim śniegu, że mógłbym śmiało zapomnieć jakie mam buty na sobie, gdyż te dane mi było ujrzeć raz na jakiś czas. Aczkolwiek biegło się naprawdę rewelacyjnie! Zero wiatru, lekko prószący śnieg i miękko pod stopami. A do tego jeszcze wschód słońca. Wszystko to wynagrodziło mi po części ten poranne, a w zasadzie to nawet nocne, wstawanie.
   Ostatecznie pokonałem nieco ponad 11 kilometrów w czasie 53 minut i 21 sekund. A więc średnie tempo nie było porywające - 4:50/km. Wiem jednak, że przy takich warunkach, mimo to, mogę mieć poczucie dobrze wykonanej pracy!
   Przebieżki, jak nietrudno się domyśleć, również były wolniejsze niż normalnie. Ale chyba pierwszy raz biegałem setki po miękkim śniegu. Ciekawe doświadczenie. Aczkolwiek wymagało ode mnie bycia skupionym podczas każdego kolejnego kroku. Pierwsze 4 odcinki pobiegłem po 21 sekund każdy, a podczas kolejnych udało mi się nawet przyspieszyć do 20 sekund.
   Ogólnie trening zakończyłem w naprawdę świetnym humorze. A w domu już czekała na mnie Pati :) Wiecie co? Olejmy wiosnę! Cieszmy się zimą. Róbmy nasze szybkie treningi w powolnym tempie. Korzystajmy z gratisowych treningów siły biegowej i nie traćmy dobrego humoru :)


Było zamówienie więc kucharzyłem - Cannelloni w sosie pomidorowym, a na deser ciasteczka owsiane z masłem orzechowym :)

19 marca 2013

"Kto szybciej, kto dalej - jedynie z rozbiegu"

   To co się dzisiaj dzieje w Gdańsku (i zapewne w wielu regionach Polski) to jest prawdziwy powrót zimy. I to powrót przez duże "PE". Jeszcze kiedy się obudziłem nic nie wskazywało na to, że dzisiejszy dzień będzie mocno różnił się od dnia wczorajszego. Za oknem może nie było zbyt słonecznie, jednak nic nie padało, było po prostu spokojnie. No i właśnie. Okazało się, że była to cisza przed burzą, a dokładnie przed zamiecią śnieżną. To co sypie się z nieba to nie jest sam śnieg to jest zmrożony deszcz ze śniegiem. Dodatkowo, jako że również wiatr postanowił dzisiaj poszaleć, owe śnieg z lodem nie leci tradycyjnie "z góry na dół", a bardziej "od prawej do lewej" albo jak kto woli "od lewej do prawej".
   Aczkolwiek, po miłym poranku, spędzonym z Ukochaną przy boku, miałem wyjątkowo dobry humor i wielką ochotę na trening. Z domu wybiegłem przed godziną 8 rano i skierowałem się na Jasień. Jeszcze wczoraj miałem ochotę wpleść w swój bieg kilka szybszych odcinków, jednak przy panujących warunkach raczej nie wchodziło to w grę. Teraz, gdy do startu zostało kilka dni, zdrowie jest najważniejsze! Tym bardziej, że w ostatnim tygodniu, moim zdaniem formy już się nie zbuduje. Trzeba korzystać z tego co udało się wypracować wcześniej. Biegło się dosyć ciężko. Przez większość trasy miałem... zamknięte oczy, bo śnieg, który jak wspomniałem wcześniej, tak do końca śniegiem nie był, tak mocno zacinał w twarz, że nie dało się normalnie patrzeć przed siebie. Na gdańskich ulicach paraliż. Wyprzedzałem całe kolumny samochodów, a wcale nie miałem mocnego tempa. Prawdę mówiąc, dopiero w domu sprawdziłem jakie uzyskiwałem czasy na poszczególnych kilometrach. Oczywiście jak już zacząłem przed tygodniem serię upadków, tak teraz będę ją pewnie kontynuował do końca kwietnia. Dzisiaj dorzuciłem kolejną wywrotkę. I to gdzie? Na ulicy Stolema, na największym, najbardziej stromym i najdłuższym zbiegu. Okazało się, że dzisiejszy śnieg przykrył lód. Jeszcze kilkanaście lat temu, zdobyłbym prawdziwy szacunek u kumpli w podstawówce jakbym im pokazał taką ślizgawkę. Dzisiaj już jej odkrycie mnie tak nie rajcowało :) Niemniej pisząc to ciągle się z siebie śmieję. Prawdę mówiąc śmiałem się już jadąc z górki na tyłku :) 
   Dalsza część trasy przebiegła już bez większych fajerwerków. Szczerze to nawet gdybym chciał ją opisać to byłoby ciężko, gdyż... niewiele widziałem. W drodze powrotnej już tylko od czasu do czasu otwierałem oczy. Zresztą widać na zdjęciu jak wyglądałem zaraz po zakończeniu biegu. Biegu, podczas którego mimo wszystko pokonałem nieco ponad 15 kilometrów i uzyskałem średnie tempo 5:04/km. Tak więc spędziłem na podwórku w sumie 1 godzinę 16 minut oraz 10 sekund. I po takim treningu mogę powiedzieć szczerze, że żadna pogoda nie jest w stanie uniemożliwić wyjście na trening. Wszystko jest w naszej głowie. W niedzielę mimo naprawdę rewelacyjnej aury przeżywałem ciężkie chwile na treningu, a dzisiaj mimo fatalnej wręcz pogody po prostu cieszyłem się biegiem :)

17 marca 2013

Piękna pogoda, luźna noga - czasem nawet to nie wystarcza


   Czasami są takie dni, że trening jest niemalże karę. I nie chodzi tutaj nawet o samo wyjście z domu, bo z tym najmniejszego problemu nie miałem. Ale kiedy tylko zacząłem bieg... miałem ochotę zawrócić i czym prędzej znaleźć się znowu w domu. I to nawet pomimo faktu, iż aura wyjątkowo zachęcała do aktywności. Na niebie ani jednej chmury, promienie słoneczne pięknie obijały się w leżącym tu i ówdzie śniegu. Temperatura też całkiem przyjemna, bo termometry wskazywały około -1 °C. Po pierwszym kilometrze Gremlin pokazał 5:10, a ja czułem się, jakbym właśnie pobił rekord świata w maratonie. I nie, nie bolały nogi. Tętno średnie na poziomie 117 bpm też mówiło, że wszystko jest ok. Ale ok nie było. Z tym, że problem tkwił chyba w głowie. Innymi słowy spotkałem się z czymś na wzór maratońskiej "ściany". Jednakże wystąpiła ona u mnie nie po 30 kilometrach biegu, a już po 300 metrach. A plan na dzisiaj zakładał właśnie 30 tysiączków...
   No ale co miałem robić? Był plan więc trzeba było go wykonać. Z Chełmu wybiegłem w stronę Jasienia, a dalej skierowałem się w stronę Auchan. Pierwsze 11 kilometrów to niemal bez przerwy bieg pod górkę. Biegam często tą trasą, więc to dla mnie żadna nowość. Jednak dzisiaj ta myśl, że czeka mnie męczące wbieganie, nie dawała mi spokoju. Bardziej mnie wykończyła niż sam bieg.
   A dalej? Dalej nie było wcale łatwiej. Mimo, że trasa się "spłaszczyła" to nie było mi wcale łatwiej, co tylko potwierdza, że problem nie leżał po stronie mięśni, a po stronie głowy. Ponadto na pewno nie będę biegał już dzisiejszą trasą. Wytyczyłem ją tak, że w kilku miejscach dobiegałem już do Pępowa, a po chwili odbijałem w drugą stronę i zamiast zbliżać się do "mety", oddalałem się od niej.
   Niemniej udało mi się pokonać 30 kilometrów i 54 metry. Zajęło mi to 2 godziny, 29 minut oraz 35 sekund. Średnie tempo 4:59/km zawdzięczam szczególnie mocniejszej końcówce. Na 24. kilometrze odnotowałem 5:00, a na kolejnych tysiączkach przyspieszyłem do odpowiednio: 4:57, 4:52, 4:43, 4:46, 4:45, 4:38. A na końcu trasy, czyli na podjeździe pod domem, czekała już na mnie Pati. Dopiero wtedy uśmiech zagościł na mojej twarzy. I to na dobre, bo pisząc tego posta wciąż się uśmiecham :)

16 marca 2013

Ostatni (?) ParkRun w zimowej scenerii


   Generalnie powrót zimy niezbyt mnie ucieszył. Niemniej takie poranki jak ten dzisiejszy są rewelacyjne. Czyste niebo, mnóstwo słońca i lekki mróz, który nie pozwala, żeby niewielka warstwa śnieżnobiałego śniegu zamieniła się w mokrą breję. A jeszcze kiedy w taki poranek budzimy się u boku ukochanej osoby. A taką przyjemność również miałem dzisiaj zapewnioną. 
   Nie za bardzo wiedziałem tylko jak zaplanować dzisiejszy trening. Widziałem jedynie, że o 9:00 będę w Parku Reagana. Aczkolwiek nie wiedziałem czy wezmę udział w ParkRunie jako zawodnik czy jako wolontariusz. Kusiło mnie, żeby odpuścić dzisiaj bieg, po ostatnich perturbacjach na treningu i nie forsować kolana. Z drugiej jednak strony lubię tą sobotnią, szybką piątkę. Ponadto pomyślałem, że fajnie dzisiaj będzie wrócić razem z Pati i Małą komunikacją miejską. Niemniej głupio byłoby drastycznie skracać sobotni dystans. Tak więc wymyśliłem sobie, że może pobiegam nieco więcej jeszcze przed ParkRun. Szybko wytyczyłem sobie trasę i kiedy już miałem wychodzić zacząłem się znowu wahać. Bo może jednak lepiej będzie jak wrócę po biegu truchtem na Chełm, a w zamian do zawodów podejdę na większej świeżości? Kilka minut niepewności i decyzja - biegnę nową, dłuższą trasę jeszcze przed ParkRunem.
   Tak więc nieco po 7 wygrzebałem się z domu i chwilę później mknąłem już po gdańskim Chełmie. Skierowałem się Odrzańską w stronę ulicy Kartuskiej, by dalej pobiec, przez Morenę, w kierunku Niedźwiednika. Początek trasy więc miałem identyczny jak przed tygodniem. Biegłem luźno i spokojnie. Cieszyłem się po prostu biegiem. Niesamowite ile radości może dostarczyć trochę ruchu na świeżym powietrzu. Tempo nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Przynajmniej do czasu :) 
   Otóż pokonując beztrosko kolejne kilometry dobiegłem do stadionu AWFiS na gdańskiej Żabiance. Tam postanowiłem skontrolować czas. I tutaj niespodzianka - do "wystrzału startera" zostało 25 minut. Nie wiedząc ile jeszcze kilometrów przede mną podkręciłem tempo. Do tego momentu, a więc do 15. kilometra, notowałem czasy na poziomie 5:17-5:10/km. Natomiast 16. tysiączek zajął mi już jedynie 4:37. Trochę się uspokoiłem kiedy kawałek dalej spotkałem innego biegacza, który, podobnie jak ja, zmierzał na ParkRun.
   Ostatecznie zameldowałem się na Przymorzu po 1 godzinie 31 minutach i 54 sekundach biegu. Biegu, podczas którego pokonałem 18 kilometrów i 369 metrów. Uzyskałem średnie tempo dokładnie 5 minut na kilometr. Tym razem to dziewczyny były pierwsze i już na mnie czekały, gdy wbiegłem do parku.
   Na miejscu szybko zostały rozwiane moje wątpliwości czy być zawodnikiem czy wolontariuszem. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że wolontariuszy jest więcej niż samych biegaczy :) Tak więc punktualnie o 9:00 ruszyłem do walki o kolejne punkty. Bo z walki o wynik zrezygnowałem już dawno - moje 17:56 musi poczekać przynajmniej do wiosny :) Nie nastawiałem się też na walkę o zwycięstwo. Ostatnie tygodnie pokazały, że w gdańskim ParkRunie są dużo mocniejsi ode mnie zawodnicy. Żeby biegać na ich poziomie muszę jeszcze sporo potrenować. Niemniej na pewno będę się starał im dorównać.
   Tak jak przed tygodniem stanąłem w pierwszej linii i podobnie jak 7 dni temu szybko zostałem wyprzedzony przez kilku biegaczy. Dzisiaj było ich 4, w tym Krzysztof Klawikowski, który przed zawodami otrzymał pamiątkową koszulkę z okazji ukończenia 50. biegów z cyklu ParkRun. I warto dodać, że dokonał tego jako pierwsza osoba w Polsce - brawo! A wracając do biegu - pierwszy kilometr poleciałem w 3:48. Tempo nie było specjalnie zabójcze, ale czułem, że z nogami nie jest najlepiej. Odczuwałem chyba nie tylko dzisiejsze, poranne bieganie, ale również czwartkowe interwały. Zresztą kto normalny w ramach "rozgrzewki" przed piątką biega prawie 20 kilometrów :) Drugi tysiączek był nieco szybszy - 3:45. To był jeden z nielicznych biegów, gdzie na pierwszym kilometrze "nie dałem się ponieść tłumowi". Mało tego - rozważałem nawet czy nie zwolnić i nie pomóc Małej w jej walce o jak najlepszy czas. Pamiętam jednak, że ostatnim razem, w Toruniu, średnio to się sprawdziło więc ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu. Co ciekawe zauważyłem, że grupa zawodników przede mną niespecjalnie mi ucieka. Mało tego, zacząłem się do nich zbliżać. Podobnie jak przed tygodniem, zaraz po rozpoczęciu drugiego okrążenia awansowałem o pozycję. Z tym, że dzisiaj na tym się nie skończyło. Udało mi się dogonić zawodników biegnących na 2. i 3. miejscu. Lider był zdecydowanie poza zasięgiem, ale czego można było się spodziewać po kimś kto zimą lata w krótkich spodenkach - nie chciał zmarznąć więc gnał ile sił w nogach :)
  Walka o pozostałe pozycje na podium miała się rozegrać między mną, Markiem i Marcinem. Siedem dni temu udało mi się wyprzedzić Marcina i wierzyłem, że dzisiaj też dokonam tej sztuki. Podejrzewałem, że Marek może w końcówce przycisnąć i mi się urwać, ale i tak 3. miejsce wydawało się być w zasięgu. Tym bardziej, że na około kilometr przed metą, zgodnie z przewidywaniami, wyprzedziłem Marcina. To jednak nie był koniec emocji. Marcin się nie poddał i szybko wyprzedził nie tylko mnie, ale i Marka. Tak więc, aby być na "pudle" nie pozostało mi nic innego jak również znaleźć siły na jeszcze jeden zryw. Udało się! Na mecie zameldowałem się z 3. czasem - 18:41. A jeszcze lepiej spisała się moja siostra, która, w kategorii kobiet, uległa jedynie Elżbiecie Tuwalskiej.
   Na mecie już czekała na mnie Moja Pati. Dwa szybkie buziaki - dla Niej za to, że stała i marzła po raz kolejny tyle czasu z aparatem, a dla mnie... w sumie nie wiem za co dla mnie, ale fajnie, że mogę liczyć na takiego buziaka na mecie od Ukochanej :) Po zawodach krótkie rozbieganie i można było się udać prosto do domu... no prawie prosto do domu, bo po drodze wstąpiliśmy jeszcze na najlepsze lody na świecie - małe, śmietankowe serwowane w MC Donald's. W końcu podwójne podium wymagało uczczenia.

PS: Podczas dzisiejszego biegu jeden z uczestników uznał, że nie życzy sobie żadnych zdjęć. Być może to był tylko, mało udany, żart. Niemniej skontaktowałem się z organizatorami i wspólnie uznaliśmy, że możemy opublikować całą galerię, a jeżeli dana osoba faktycznie nie życzy sobie, aby jej zdjęcia publikować w internecie bardzo prosimy o kontakt z organizatorami oraz bezpośrednio ze mną. Wtedy po prostu zdjęcia, na których jest konkretna osoba zostaną usunięte.

15 marca 2013

Owocowy przekładaniec a'la Mały


  Już jakiś czas temu obiecałem, że przygotuję pyszny i zdrowy deser dla Mojej Pati. Taką istną bombę witaminową :) A jak już pisałem wcześniej, dzisiaj mam nieco więcej czasu. Bez problemu więc wygospodarowałem chwilę na przyrządzenie owocowego przekładańca a'la Mały :) Jeżeli chcecie wywołać uśmiech na twarzy swojej Ukochanej/Ukochanego to do dzieła - Efekt gwarantowany :)











Składniki (na 2 porcje widoczne na zdjęciach):

- Banan (105g)
- Kiwi (131g)
- Gruszka (183g)
- Mango (232g)
- Serek twarogowy (500g)
- Truskawki (150g)


Przygotowanie:

Owoce, wszystkie osobno, miksujemy blenderem na gładką masę. Następnie przekładamy do szklanek na zmianę serek i zmiksowane owoce. Smacznego!



Wartości odżywcze:
Cała deser to 818 kalorii. Składa się z 67g białka, 122g węglowodanów oraz 4g tłuszczu.
 
Źródło: tabele-kalorii.pl