Od warszawskiego biegu minęły już 2 dni, a więc najwyższa pora, aby skończyć ze świętowaniem i wrócić do treningów. Start w stolicy nie był przecież niczym więcej niż tylko sprawdzianem przed biegiem na królewskim dystansie w Grodzie Kraka.
Przyznam szczerze, że z łydka wciąż boli i chociaż rano było o wiele lepiej niż w niedzielę to w trakcie treningu znowu czułem jakby ktoś mi zacisnął dłoń na lewej kończynie. Aczkolwiek nie zmusiło mnie to do przerwania biegu, jaki miałem na dzisiaj zaplanowany.
W związku ze startem oraz wspomnianymi problemami najbliższe siedem dni zamierzam poświęcić przede wszystkim na regenerację, a więc biegi spokojne. Dzisiaj zdecydowałem się na trasę wokół Jeziora Wielochowskiego, a więc w miarę płaską i przyjemną. Dodatkowo pod koniec treningu zaplanowałem, że zalecę jeszcze do Lidla po ciepłe pieczywo na śniadanie dla siebie i Pati. Oczywiście na II śniadanie, bo na pierwsze pochłonąłem owsiankę! Po weekendowej posusze było to dla mnie prawdziwe śniadanie mistrzów.
Na trening wyleciałem około 7:30, a chcąc zrobić niespodziankę mamie, która o 7 pojechała do pracy, na szybkości upiekliśmy z Patrycją ciasteczka owsiane. Okazało się, że 30 minut to aż nadto czasu na ich przygotowanie i upieczenie.
Ale wróćmy do treningu. Ten zacząłem dość szybko. Pierwszy kilometr poleciałem 4:43. Podobnie jak drugi. Nie wiem czym to było spowodowane. Może wyjątkowo dobrym humorem.
fot. Patrycja Paruzel (maratony24.pl) |
W głowie wciąż miałem warszawską połówkę, noga nie bolała, a w perspektywie miałem wspólny posiłek z Ukochaną. Tak - zdecydowanie miałem do kogo i do czego się spieszyć. Aczkolwiek na tempo nie zwracałem większej uwagi. Starałem się biec lekko i na tyle wolno, żeby móc swobodnie rozmawiać. Ale z drugiej strony skoro nogi same niosły to nie zamierzałem specjalnie zwalniać. Bo i po co?
Kolejne tysiączki pokonywałem w tempie od 4:44 do nawet 3:29/km. Pogoda, mimo lekkiego mrozu, fantastyczna - na niebie słońce i niemal ani jednej chmury. Lekki wiaterek też nie stanowił problemu. Niestety z każdym kolejnym krokiem nasilał się ból, a w zasadzie to ucisk, w łydce. Skłamię jeżeli napiszę, że nie miało to prawie żadne wpływu na bieg. Skłamię gdyż słowo "prawie" nie powinno się tam znaleźć. Otóż niezależnie od dyskomfortu biegłem tak samo szybko. Nawet w końcówce, kiedy na łańcuszku, szyi miałem już zawieszoną reklamówkę z pieczywem, podkręciłem tempo do 4:25/km.
Ostatecznie pokonałem dzisiaj 14 kilometrów i 193 metry, co zajęło mi godzinę 4 minuty oraz 51 sekund. Tak więc średnie tempo wyniosło 4:34/km. Szybko, ale patrząc na średnie tętno (130bpm) bieg ten nie kosztował mnie więcej niż 15-kilometrowy trening sprzed tygodnia, kiedy to robiąc każdy kilometr średnio w 5 minut i 4 sekundy średnie tętno wyniosło 133bpm.
A po treningu, kiedy dobiegłem do domu, w drzwiach stała już ona... Ten uśmiech... Było warto tak się spieszyć :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz