Fot. Paweł Marcinko |
Fot. Od biegu minęło już 8 dni, tymczasem moja relacja ciągle nienapisana. Z doświadczenia wiem, że najlepsze podsumowania zawodów wychodzą mi, kiedy piszę je niedługo po przekroczeniu mety. Tyle, że w przypadku TUT nie było na to nawet cienia szansy. Po pierwsze bolało mnie dosłownie każde włókno mięśniowe. Po drugie... grzaniec. Kurczę nie jestem fanem wina, ale po tych 9 godzinach w lesie miałem wrażenie, że piję gorący napój bogów ;)
Tak więc chcąc nie chcąc za relację zabieram się dopiero dzisiaj. A jest o czym pisać, bo już sama moja obecność na liście startowej była niespodzianką. Choć decyzję o starcie podjąłem już na mecie poprzedniej edycji, to jakoś umknął mi fakt, że powinienem się zapisać. Przypomniałem sobie o tym dosłownie w ostatniej chwili i tylko dzięki uprzejmości organizatorów dostałem numer startowy.