Na skróty

25 października 2021

Na spontanie albo wcale - relacja z Great Lakes Gravel 2021


     Nie wiem nawet od czego zacząć tą relację. Na myśl o tej imprezie w głowie pojawia mi się bałagan, w zasadzie prawdziwy chaos. Chęć startu w takim ultramaratonie chodził za mną już od dawna. Decyzję o starcie podjąłem przed rokiem i to dość spontanicznie - wziąłem do ręki telefon i pierwszy post jaki mi się wyświetlił na FB to ten z informacją, że po weryfikacji zgłoszeń na GLG są jeszcze wolne miejsca. Wysłałem więc maila i tak oto znalazłem się na liście startowej.

    Do startu miałem jeszcze rok, więc w ogóle nie zaprzątałem sobie nim głowy. Priorytetem jest dla mnie szosa i aż do 12.09 skupiony byłem tylko na niej. O starcie w GLG zacząłem myśleć w poniedziałek, a więc 4 dni przed imprezą. Do tego czasu nawet nie sprawdziłem w jakim stanie jest mój sprzęt, co mam, czego nie mam, co muszę kupić, co wymienić. Totalny spontan! Czy to właściwe podejście? Nie, zdecydowanie nie. W dodatku po starcie w Kartuzach całe ciśnienie ze mnie zeszło. W zasadzie czułem się jak na roztrenowaniu. Postanowiłem, że wezmę to co w garażu i jakoś to będzie. Żadnych nowości, bo te tuż przed startem przeważnie się nie sprawdzają.


    W czwartek pożegnałem się z Pati i dzieciakami i razem z Dawidem pojechałem do Lidzbarka skąd w piątek rano mieliśmy ruszyć do Wilim. Tam okazało się, że mój rower wygląda dość skromnie na tle innych. Nie miałem ze sobą żadnej torby na ramie. Ba! nie miałem nawet małej podsiodłówki. Na ramie miałem tylko dwa koszyki - w jednym tkwiła narzędziówka, a w drugiej bidon (z którego całą zawartość nietkniętą wylałem po powrocie do domu). Reszta wyposażenia zmieściła się do plecaka Salomona, z którego ostatni raz korzystałem chyba na jakimś ultra biegowym :)


    Rano odebraliśmy pakiety i około 7:30 ruszyliśmy na trasę. Startowaliśmy w paroosobowej grupie, ale w gruncie rzeczy plan był taki, żeby pilnować tylko siebie na wzajem. Jeździliśmy razem środową szosę z Bodzio Teamem, lataliśmy sobotnie Gravelondo. Wiadomym było, że kondycyjnie jesteśmy na bardzo zbliżonym poziomie. Pokrzyżować plany mogła jedynie awaria sprzętu lub kontuzja. I tutaj od razu mały spoiler - pierwsze przytrafiło się mi, a drugie Dawidowi 😆

   Okazało się, że zmiana w ostatniej chwili obuwia, jakiej dokonał Dawid, choć podyktowana zdrowym rozsądkiem, bo zapowiadano deszcze, nie była najlepszą opcją. Inne buty to inne ustawienie bloków, inna grubość podeszwy (mowa o butach zimowych zamiast letnich). Innymi słowy - przez pierwsze 50 kilometrów było fajnie, a potem wysiadły kolana. Zmiana wysokości siodła nieco pomogła, ale jedno z kolan bolało już do końca i z tego co wiem, mimo że od zawodów minął ponad miesiąc - dalej boli. Jednak bikefitting robiony na szybko, gdzieś w polu, nie jest najlepszą opcją ;)


    Od tego momentu w ramach przekąsek ja jadłem żelki, a Dawid ibuprom. Innymi słowy - typowe ultra jakie znam z biegowych tras. Ale wracając do mnie - też popełniłem durny błąd za który musiałem zapłacić - jedno koło miałem zalane mlekiem, a drugie było na dętce. Bałem się o kapcia, więc... nabiłem przeszło 4 bary ciśnienia. Ale to było głupie! Szprychy w przednim kole rozwaliłem jeszcze przed setnym kilometrem. Na szczęście udało się je jakoś podokręcać z pomocą napotkanego spacerowicza i jego kombinerek. Za to z zerwaną szprychą w okolicach 200 kilometra już nic się nie dało zrobić. Szybki zjazd po tarce z dupą na siodełku i po wyjeździe na asfalt poczułem charakterystyczne kołysanie tylnego koła. Szczerze? Byłem już załamany. Nie wspominałem, ale plan na ten wyścig zakładał 24-28 godzin jazdy i ani minuty dłużej. Niby limit był ustalony na 72h, ale ja miałem swój własny, bo w sobotę byłem umówiony z żoną na wesele jej koleżanki. Wiedziałem, że w razie czego szwagier przyjedzie i zgarnie mnie z trasy. Po uszkodzeniu tylnego koła pomyślałem, że to jest właśnie ten moment. Tyle tylko, że było już po zmroku, oddaliłem mapę - najbliższa duża miejscowość - Suwałki. W zasadzie najgorsza opcja. Koło choć miało solidne bicie to nie szorowało o tylny trójkąt. Pomyślałem, że spróbuję dostać się do Olecka (280km) i tam podejmę dalsze decyzje.

    Od tego momentu już do samego końca na każdym zjeździe podnosiłem tyłek z siodła i jechałem na stojąco. Naturalnie też - spuściłem nieco powietrza z obu kół :)


    Zaczęła się noc, a jak wiadomo na dystansie ultra wszystko co najciekawsze dzieje się właśnie w nocy. To właśnie wtedy kończy się jazda rowerem, a zaczyna przygoda. Nie inaczej było i tym razem. Spotkaliśmy kilka osób, momentami jechaliśmy nawet w 5. Jednak w momencie największego chyba kryzysu było nas 4. Z Orlenu w Olecku (280km) wyruszyliśmy około 22:30. Żaden z nas specjalnie nie studiował przebiegu trasy więc zaufaliśmy komuś na stacji, który krzyknął że następny postój to Orlen w Mikołajkach za 100 kilometrów. Szybka kalkulacja - 5 godzin i po krzyku.

    I pewnie by tak było gdyby nie fakt, że noc to przygoda i tutaj nie zawsze kalkulacje się sprawdzają. Temperatura spadła do 8 stopni. Niby nie padało, ale w powietrzu dosłownie wisiała woda. Po chwili jazdy człowiek był cały mokry i wychłodzony. Jak ja wtedy żałowałem, że wziąłem tylko krótkie spodenki i olałem czapkę i rękawiczki!

    Po kilku godzinach chłopaki zaczęli przeliczać, sprawdzać i wyszło im, że te 100 kilometrów do Mikołajek to tak naprawdę 130 kilometrów.... Praktycznie z miejsca jeden stwierdził, że on musi się zatrzymać tu i teraz, żeby odpocząć. Zapytaliśmy tylko czy jest pewien, że wie co robi. Był pewien, był dorosły - dalej pojechaliśmy we 3. Chłopaki mieli w tym momencie potężne kryzysy. Brak snu oraz zmęczenie zbierały żniwo. Jechałem przodem oni we dwóch byli lekko z tyłu. Nagle usłyszałem jak Dawid coś krzyczy. Okazało się, że nasz napotkany kolega... zasnął i wyjechał poza drogę. Na szczęście nic poważnego się nie stało. W dodatku bardzo go to rozbudziło :)

 


  Odcinek Olecko - Mikołajki był faktycznie najtrudniejszą przeprawą, ale zdaję sobie sprawę, że to głównie przez godzinę jego pokonywania. W Mikołajkach zameldowaliśmy się około 5 rano i miałem 100%, że teraz pójdzie już jak z płatka. W końcu zaraz miało wzejść słońce, a przerabiałem to już wielokrotnie - wraz ze wschodem słońca wstępują w człowieka nowe siły!

    Niestety z Orlenu w Mikołajkach... wyjechałem sam. Dawid bardzo dosadnie i stanowczo stwierdził, że zostaje, żeby złapać chwilę snu, a i nasz nowo napotkany kolega stwierdził, że potrzebuje chwili odpoczynku. Ja w głowie już miałem wesele, a zamierzałem jeszcze chwilę się przednim zdrzemnąć we własnym łóżku dlatego pojechałem dalej sam. Na kilka kilometrów podłączyłem się do chłopaków z Olsztyna, jednak ostatnie godziny to już solo ride. W Mrągowie złapała mnie jeszcze ulewa. I w zasadzie to dobrze, bo inaczej okazałoby się, że deszczówkę zabrałem na darmo :)

    Na mecie zameldowałem się ostatecznie po 25 godzinach i 36 minutach na 17. pozycji i... z ogromnym niedosytem. Chyba pierwszy raz w życiu mierzyłem się z ultra bez żądnych kryzysów. Ciało nie odmówiło posłuszeństwa, z głową było wszystko ok. Zupełnie nie jak na ultra. A przecież wyścigi na takim dystansie to taka trochę autodestrukcja. Zmasakrowana głowa, zniszczone mięśnie. Tymczasem po GLG 2021 zaliczyłem 3h snu, a następnie do 4 rano bawiłem się na parkiecie bynajmniej nie wylewając za kołnierz :) 

    I właśnie dlatego chciałbym jeszcze chociaż raz spróbować swoich sił z dystansem ultra na rowerze. Tym razem już bez tak wielkiej asekuracji i z nastawieniem na walkę z czasem. Tak, żeby mięśnie piekły jeszcze długo po zawodach, a głowa przeżywała katusze przez większość trasy. Tak, żebym na mecie czuł, że dałem z siebie wszystko! Czy będzie to GLG 2022? Nie wiem. Dla mnie te imprezy gravelowe to spontan, więc decyzję o kolejnym starcie też pewnie podejmę spontanicznie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz