Po zawodach w Strzepczu nie mogłem się doczekać kolejnego wyścigu z serii Cyklu Cup. Tym bardziej, że miał się on odbyć w Trójmieście. Żadnych dalekich wyjazdów - impreza pod nosem, praktycznie na własnym podwórku. To, że się na nią zapiszę było pewne. Przynajmniej w czerwcu...
Im bliżej było jednak startu tym więcej obaw się pojawiało. To miały być Mistrzostwa Pomorza. Pewne więc było, że na starcie pojawi się cała śmietanka pomorskich kolarzy, a prawdziwych koni tu nie brakuje. Dodatkowo start miał się odbywać kategoriami wiekowymi. Moja M2 miała do przejechania 9 pętli w 1:30. Jak na mnie i moje możliwość to 47 kilometrów w półtorej godziny to już nie jest wycieczka rowerowa. A pewności, że będę musiał mocno się zmęczyć, nabrałem w piątek, kiedy pojechałem zrobić chociaż jedno kółko na Petli Reja. Tyle, że wtedy byłem już na liście startowej - klamka zapadła - startuję. Chociażby po to, aby zdobyć kolejne doświadczenie.
W sobotę zrobiłem ostatni trening, następnie wypucowałem rower i uznałem, że co ma być to będzie.
Pod Auchan zameldowaliśmy się z Pati i Mieszkiem około 11. Szybka zmiana garderoby, złożenie sprzętu i ruszamy do biura zawodów. Numer już miałem, chipa też więc prawdę mówiąc dopiero w domu zajrzałem do otrzymanej siatki.
fot. Piotr T. |
Jakoś niespecjalnie czułem potrzebę zrobienia konkretnej rozgrzewki. Dopiero 15 minut przed startem, uprzednio dostając buziaki od żony i syna, wpiąłem buty w pedały i pokręciłem chwilę korbą. Czyściutki, naoliwiony łańcuch idealnie płynnie przetaczał się po zębatkach. Hamulce też wyregulowane jak należy - można spokojnie wyczekiwać wystrzału startera.
Tym razem bez szaleństw - ustawiłem się na szarym końcu wśród około 60 zawodników. Naprawdę ciężko mi powiedzieć na co liczyłem stojąc tam i czekając na start. Na dobrą zabawę? Na walkę? Chyba chciałem jedynie bezpiecznie dojechać w limicie na metę. Bałem się zarówno szybkiego zjazdu jak i stromego podjazdu.
No właśnie - bałem się. I ten strach miałem w głowie gdy ruszyliśmy. Początek to standardowe szukanie sobie miejsca. Nie walczyłem, jechałem spokojnie, dawałem się wyprzedzać, byle ostrożnie. Mimo to na zjeździe i tak prędkość średnia wyniosła ponad 50 km/h. Za to podjazd w grupie nieco mnie sponiewierał. I w tym momencie popełniłem błąd! Choć tak naprawdę zdałem sobie z tego sprawę znacznie później. Jednak to właśnie na końcu pierwszego podjazdu spanikowałem i odpuściłem wyścig. Zamiast dawać z siebie maksa w głowie miałem tylko to, że zaraz znowu będzie ten podjazd i muszę mieć na niego siłę.
I tym oto sposobem każdy kolejny podjazd był... coraz łatwiejszy. Schemat był ciągle taki sam - zjazd, następnie redukcja na 2x1, przy drugiej hopce zmiana przełożenia na 1x3, przy trzeciej na 1x2 i na tym do bufetu, polewanie się wodą i jazda do przodu.
W zasadzie nie było większej różnicy czy jechałem z kimś czy jechałem solo. Dopiero pod koniec zawodów spróbowałem nieco powalczyć, pocieszyć się zawodami.
Nie zmienia to jednak faktu, że wjechałem na metę, dostałem buziaki od Pati i Mieszka, zmieniłem buty i lekkim krokiem poszliśmy spacerem do auta. Zmęczenia nie czułem żadnego. Zresztą wieczorem znowu siadłem na swojego Tribana i pojechaliśmy całą rodziną na wycieczkę po okolicy.
Niby udało mi się zmieścić w limicie. Niby dojechałem bez kraksy na metę (choć było blisko, bo zaliczyłem jedno starcie koło w koło). Jednak nie poczułem tego czegoś co czułem chociażby w Strzepczu, kiedy na mecie ciężko mi było złapać oddech i choć również byłem hen daleko na liście z wynikami to wiedziałem, że pojechałem na tyle na ile mi w tym momencie pozwalały nogi. Dziś pojechałem na zaciągniętym hamulcu i z tego być zadowolonym do końca nie mogę. Niemniej - doświadczenie zdobyte - będzie lepiej następnym razem :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz