Na skróty

16 maja 2018

Kto nie biega ten pedał(uje) - relacja Lidzbarskiego Wyścigu Szosowego

   Dziwnie... bardzo dziwnie.... Odpalam bloga, odpalam edytor do pisania postów, którego nie widziałem od wieków. Ostatnia publikacja ukazała się tutaj lata świetlne temu. Widzę, że wśród zapisanych postów jest jeszcze nieopublikowana relacja z zeszłorocznego Rzeźnika. Poczekała rok więc poczeka jeszcze trochę, bo dzisiaj nie o tym. Dzisiaj nie będzie ani słowa o bieganiu. Moje ciało się biegowo zepsuło i nie chce słyszeć o kolejnych biegach. Jego wybór - jedno jest pewne - odpoczynek nie wchodzi w grę. Dzisiaj będzie o ROWERZE!

   Mógłbym zacząć od tego jak w ogóle się stało, że wsiadłem na dwa koła, ale esej powstałby taki, że musiałbym wydawać go w tomach. Mocnym skrótem więc napiszę, że wyciągnąłem ze strychu szosę, przejechałem się na niej 6 razy, umyłem ją i zamarzyły mi się zawody. A, że akurat, po raz pierwszy, miał się odbyć Lidzbarski Wyścig Szosowy... Przypadek? Nie sądzę :)
   Żony specjalnie nie musiałem namawiać na wyjazd do teściowej. Mieszko też nie oponował na propozycję wyjazd do "Babci Majoli". Tak więc w sobotę rano spakowaliśmy rower i inne drobiazgi i obraliśmy kierunek na Warmię.
   Wyścig miał się odbyć na 18,5-kilometrowej pętli, którą należało pokonać 6-krotnie. Do tego trzeba było jeszcze doliczyć około 10 kilometrów na dojazd i powrót. Dystans całkowity - wg organizatora ok. 120 kilometrów, choć [tu spojler] ostatecznie bliżej było do 130 kilometrów.
   Sama trasa była doskonale mi znana. Nie raz przygotowywałem się na niej do maratońskich biegów. Tyle, że wiele razy pisałem - trasa przejechana autem wygląda zupełnie inaczej z perspektywy biegowych butów. Podobnie rzecz ma się z rowerem. Biegowo miałem wszystko obcykane, ale na dwóch kółkach nigdy tam nie byłem. Trzeba było to zmienić.
   Na rekonesans wybrałem się razem z Pati. Musieliśmy wyglądać przekomicznie. Ona ubrana normalnie na miejskim rowerze, a obok ja w pełnym stroju startowym i na rowerze szosowym. Ale inaczej się nie dało - musiałem sprawdzić czy po ostatnich ustawieniach (by HUROL TM) wszystko było jak być powinno.
   Objazd trasy wypadł naprawdę super. Z mojej perspektywy droga wydała się bardziej płaska niż sądziłem. Dwa, trzy niewielkie podjazdy i tyle. Po niedawnych bojach z Donimierzem i NDW zapowiadało się na jazdę po stole ([kolejny spojler] - ale się kurczę myliłem!).

 Choć wieczorem, bez żadnych wyrzutów wciągnąłem mięso z grilla, to rano już zaserwowałem swoją owsiankę mocy. Stresowałem się. Naprawdę się stresowałem. Wcale nie chodziło o debiut czy o dystans. Bałem się tej jazdy w grupie. Niby wieczorem zmęczyłem kilkanaście filmów instruktażowych i nie dostrzegłem w tym wszystkim większej filozofii. Jednak to wszystko była teoria, a za chwilę miałem przystąpić do praktyki.
   Chwilę po 8 pojechałem odebrać pakiet. Później do domu, przebieranie się i na rower. Na start miałem jakieś 2 kilometry - idealnie na lekkie rozprostowanie kości i ostatnie sprawdzenie sprzętu.
   W okolicach startu znajomych twarzy jak na lekarstwo. Nie ma jednak się co dziwić - nowa dyscyplina - nowe znajomości. Na szczęście nie wiadomo skąd pojawiła się Pati z Mieszkiem i Moniką. Ostatnie buziaki, kopniaki w tyłek i byłem gotowy.
   Mimo, że organizator zarządził ustawienie się wg wieku - stanąłem grzecznie na szarym końcu, tuż przed rowerami MTB. Czas do startu dłużył się niesamowicie. Minutę przed 11:00 wpiąłem but, przeżegnałem się i... OZD. 
fot. K. Litwin
   Początek był niesamowity. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Zjazd, podjazd - nieważne, prędkość poniżej 45-50 km/h praktycznie nie spadała. Tętno z miejsca poszybowało w okolice HRmax. Jakiś kosmos.
   Po około 5 kilometrach nastąpiło awaryjne hamowanie, gdy policjant zaszedł nam drogę z lizakiem. Oj... upadek był blisko, niemniej udało się wyjść bez szwanku.
   W tym momencie wjechaliśmy na pierwszą pętlę, a ja korzystając z zamieszania zostałem nieco z tyłu. Wiedziałem, że jak będę się trzymał peletonu to zrobię życiówkę na 20 kilometrów, ale przez pozostałe 100 będę prowadził rower :)
   Chwilę po rozłące z grupę minął mnie Paweł (choć wtedy myślałem o nim - Gość z Kościerzyny, bo tak miał opisany strój). Krzyknął, żebym nie odpuszczał, wyprzedził mnie, ale po chwili jakby zwolnił. Dogoniłem go, zaproponował, żebyśmy współpracowali. Przystałem, choć tak naprawdę nie bardzo wiedziałem jak to ma dokładnie wyglądać. Jak robić zmiany? Kiedy robić zmiany? Jak i co sygnalizować? Pytań miałem sporo, a jakoś siły na dyskusje brakowało - pedałować, pedałować, pedałować - niczym mantra.
   Po kilku kilometrach dogoniliśmy Anię, która również do nas dołączyła. Podobnie zresztą jak Sebastian, chwilę później. Takim oto 4-osobowym składem przejechaliśmy większość trasy.
   Nie ma co się czarować - w większości to Paweł z Sebastianem ciągnęli ten wózek. Sam prowadziłem może 3-4 razy a i to niezbyt długo. Trochę się bałem, żeby nie zrobić czegoś źle. Nie wiedziałem też czy wytrzymam tempo. A to, jak na mnie, było naprawdę imponujące. Pierwszą pętlę pokonaliśmy z prędkością 33,7 km/h, a na kolejnej jeszcze trochę podkręciliśmy.
   Najgorzej, że zaczęły mnie łapać skurcze. Podczas biegu byłoby pewnie już pozamiatane. Tutaj jednak dało się z tym łykać kolejne kilometry. Na początku trzeciej pętli grupa mi nieco odjechała i bałem się, że już do końca będę musiał walczyć sam. Podjąłem jednak próbę pogoni. Jak już mają mi odjechać to może trochę później. Fajnie by było zrobić razem chociaż 4 pętle. 
   Blisko 10 kilometrów goniłem, ale się udało! Mając kogoś obok siebie, a przede wszystkim przed sobą, jedzie się o niebo łatwiej.
   Po połowie dystansu odpadł od nas Sebastian. Spadło też nieco tempo. Trzecia pętla to już niecałe 32 km/h.
   Na czwartym okrążeniu nieco doszedłem do siebie. Dałem nawet jakąś zmianę. Jechało mi się dobrze. W Kłębowie czekała na mnie rodzinka z aparatem i napojami. Uzupełniłem płyny, siadłem na kole Pawła i Ani i... skończył mi się prąd. Dosłownie mnie odcięło. Widziałem jak mi odjeżdżają i nie miałem jak odpowiedzieć, jak do nich dojechać. Mogłem tylko pod nosem życzyć im powodzenia i to by było na tyle.
   W nogach miałem 80 kilometrów pokonanych z prędkością około 33 km/h. Zwracałem uwagę na cyfry, bo przed jazdą zakładałem sobie, że fajnie byłoby utrzymać średnią powyżej 30 km/h. Miałem więc pewien zapas. Tyle, że czekało mnie jeszcze 40, a nawet niemal 50 (jak wychodziło z moich wyliczeń) kilometrów samotnej walki. Jeżeli zaś chodzi o moc... byłem na mocnym deficycie. To co rzucało się w oczy to spadające tętno. A więc serce mam lepiej wytrenowane niż nogi. W szoku nie byłem - 6 treningów nie mogło mnie uczynić drugim Kwiatkowskim :)
   Na piątej pętli podjechał do mnie samochód organizatorów, żeby zapytać czy wszystko ok, poinformować, że za chwilę będzie mnie dublować główna grupa oraz zapytać... czy chcę kontynuować wyścig. Trochę mnie zbił z tropu tym pytaniem. Przecież wiadomo, że chcę i wiadomo, że będę to robił. Mało tego wiedziałem, że go ukończę i że zrobię wszystko, żeby trzymać się założeń!
   Tempo siadło. Naprawdę mocno siadło. Jednak wciąż przemieszczałem się do przodu. Teraz łapałem już wszystko - woda, izotoniki, banan. Palące słońce coraz bardziej było odczuwalne. Skurcze w nogach też nie pomagały. Doszło drętwienie i ból w stopach. Jednak miałem w głowie to co mówił mi kilka dni wcześniej Marek - przy wielogodzinnym pedałowaniu ból trzeba po prostu zaakceptować. No więc zaakceptowałem.
   Pierwsza grupa minęła mnie w takim tempie, że ledwo to odnotowałem. Za to druga jechała tempem jakie byłem w stanie, choć przez chwilę, utrzymać. Podczepiłem się i jechałem z nimi kilka kilometrów. Byłoby pewnie tego więcej gdybym nie postanowił odwrócić się, żeby sprawdzić czy nikt za nami nie jedzie. Skończyło się to przeoczeniem zakrętu i wycieczką w trawę. Kiedy wróciłem na ulicę chłopaki byli już hen daleko. Na pościg rzecz jasna sił nie było.
   Na ostatniej pętli skupiałem się już tylko na tym, żeby nie popełnić żadnego błędu, nie wyłożyć się i spokojnie dojechać do mety. 
   Ależ odczułem ulgę gdy w końcu mogłem odbić w prawo na metę, a nie w lewo na kolejną pętlę! Przede mną już tylko 5 kilometrów. To mnie niosło. Niespecjalnie to planowałem, ale lekko podkręciłem tempo. Wartości ponownie przekroczyły trzy dyszki. Tuż po wjeździe do Lidzbarka znowu spotkałem Pati i Monikę z aparatem. Miesio uciął sobie drzemkę - był wykończony dopingowaniem w Kłębowie :)
   Na podjeździe przed metą już nie walczyłem. Byłem zadowolony z dotychczasowej jazdy. Zrobiłem swoje. Utrzymałem średnią prędkość powyżej 30 km/h. A jak już mówimy o sukcesach to warto wspomnieć jeszcze o tym, że nie zrobiłem krzywdy sobie, ani innym uczestnikom zawodów. A to wydawało się nawet trudniejsze o tych wszystkich cyferek.
   No i cóż - połknąłem chyba bakcyla. Pisząc ten tekst zastanawiam się nad kolejnym startem. Za 11 dni jest Kaszebe Runda... Szkoda by było odpuścić zawody niemalże na swoim podwórku... Koniecznie muszę przedyskutować to z Mieszkiem i zapytać się czy ma siły i ochotę na dopingowanie w Kościerzynie :)

1 komentarz:

  1. Świetny wpis. Jestem pod wrazeniem ewolucji z tak zaawansowanego biegacza w rownie zaawansowanego kolarza. Powodzenia:)

    OdpowiedzUsuń