Tym razem nie będzie przydługich wstępów i pisania o wszystkim tylko nie o zawodach. Dzisiaj krótki, zwięzły tekst o zawodach w Bytowie.
Ostatni start zaliczyłem dość dawno temu, bo w lipcu - na słynnej Pętli Reja. Kończąc wtedy zawody rzuciłem do Pati, że jak się uda to następnym razem wystartuję już na nowym rowerze. Udało się - na koniec sierpnia pojawił się Haibike i jasnym stało się, że trzeba gdzieś na nim jeszcze spróbować swoich sił. Wielkie dylematu nie miałem - w Bytowie chciałem pojawić się już od dawna, a dokładniej od momentu jak przez gapiostwo opuściłem wyścig Pana Langa w Gdańsku...
Kiedyś wyjazd na zawody to była pobudka, owsianka, kilka rzeczy w torbę i w drogę. Dzisiaj jest to już nieco większa logistyka. Pobudka, pobudka Mieszka, śniadanie, cała masa jego rzeczy (od ubrań na zmianę po przekąski - tą część na szczęście ogarnia Pati :*), miliardy sprzętu rowerowego, sam rower no i wózek. Lekko nie jest :) Niemniej przeważnie się udaje.
Czas podróży ustaliłem osobiście, dlatego na miejscu pojawiliśmy się już... 2h przed startem. Po prostu nie chciałem się spóźnić. Miały to być dla mnie zawody zwieńczające pierwszy, niepełny sezon startowy na rowerze.
Jaki miałem plan? Powalczyć! Tym razem nie zamierzałem ustawiać się na szarym końcu z rowerami górskimi i jadąc z zaciśniętą na klamce hamulcowej ręką modlić się, żeby się nie wywalić. Nie, nie, nie. Tym razem pełne skupienie, rozwaga, ale i naciskanie na korbę ile się da.
Ucieszyłem się, że strefy startowe zostały przydzielane wiekowo. Miałem szansę wystartować wraz z pierwszą falą. Chwilę przed 11 dostałem dwa porządne kopniaki na szczęście i wskoczyłem w pierwszy sektor.
Na starcie sporo ważnych postaci z kolarskiego półświatka z Czesławem Langiem, Piotrem Wadeckim i kolarzami CCC Sprandi Polkowice - na czele. To jednak nie miało znaczenia. W głowie miałem tylko myśl, aby walczyć.
Punktualnie o 11:00:01 byliśmy już na trasie. Choć spiker mówił, żeby początek przez miasto potraktować jako start honorowy to nie było na to szans. Wataha ruszyła i nikt nie chciał odpuszczać.
Pierwsze 700 metrów lekko z górki, prędkość dość wysoka, a później 90 stopni w prawo i... kostka brukowa. Lekka panika i szybka decyzja - co ma być to będzie. Kręciłem korbą bez zwracania uwagi na podłoże.
Najważniejsze było znalezienie sobie odpowiedniej grupy. Do tej pory moje cele na zawody wyglądały tak, że:
a) chciałem uniknąć kraksy
b) chciałem nie być ostatni
c) jakby się udało to prędkość około 30 km/h biorę w ciemno
W Lidzbarku próbowałem szaleć i mało nie skończyło się niezrealizowaniem punktu b :) Dlatego tym razem zamierzałem złapać się mocnej grupy i nie podpalać się rozprowadzaniem jej. A nawet będę szczery - jak długo znajdowali się chętni do szalenia na czele tak długo ja wolałem chować się z tyłu.
Dosyć szybko udało mi się znaleźć odpowiednią ekipę. Choć o tym, że była odpowiednia przekonałem się dopiero na mecie. Na zawodach jak mi Garmin pokazał prędkość drugiej piątki na poziomie 40 km/h nieco zdębiałem. Najwyższa średnia z jaką ukończyłem dotychczas zawody to 33 km/h i to na dwa razy krótszym dystansie. Owszem - liczyłem na progres, ale raczej na takim umożliwiający mi utrzymać tą prędkość na dłuższym wyścigu. Niemniej skoro powiedziałem, że będzie walka to walczyłem!
Wszystko szło naprawdę perfekcyjnie aż do momentu kiedy mijała nas mocna ekipa z drugiej fali. Wtedy to część naszego peletonu postanowiła się dołączyć, część odpuściła i tak oto wszystko się trochę porwało i przez kolejne kilometry trwało mozolne spawanie grupy.
Na szczęście jak już się udało to wskoczyła piątka ze średnią 45 km/h. Ale to była jazda! Ktoś się mnie po zawodach pytał czy tak jak na bieganiu - w trakcie wyścigu można sobie rozmawiać. No cóż - może i można, ja nie umiem. W przeciwieństwie do biegania tutaj muszę być w pełni skoncentrowany. Chwila nieuwagi i w najlepszym wypadku zostanę sam. Nie trudno też własnym gapiostwem wyrządzić krzywdę sobie czy komuś. Tak więc w moim wypadku pełne skupienie.
Mniej więcej do 50. kilometra głównie wiozłem się na czyimś kole. Dopiero kiedy nieco przetrzebił się nasz peleton wysunąłem się na czoło. Tutaj jednak wiedziałem co chcę zrobić - mocniej podkręcić tempo i stosunkowo szybko dać szansę innym. Szybkie, mocne zmiany przetestowałem ostatnia jeżdżąc z Sylwkiem i wg mnie są naprawdę ekstra!
Jeden głupi błąd na około 10-15 kilometrów przed metą mógł mi mocno zepsuć humor. Rozprowadzałem grupę i na samym dole zjazdu, tuż przed spory podjazdem oddałem prowadzenie. Pociąg pojechał, a ja... zostałem kawałek z tyłu. Wiedziałem, że jak się nie zepnę i teraz odpuszczę to koniec. To było 500 metrów podczas których dałem z siebie więcej niż przez cały wyścig. Opłacało się - doszedłem grupę i mogłem spokojnie odpocząć na tyłach.
W tym momencie byłem już rozluźniony - wiedziałem, że spokojnie dojadę z grupą do mety. Mało tego - ciągle czułem pod nogą rezerwę i chciałem jeszcze spróbować szarpnąć. Już raz dojechałem do mety na lekko zaciągniętym hamulcu - dziś nie zamierzałem tego kopiować.
Spokojnie dojechałem do 70. kilometra i... zaczęła się zabawa. Lekko szarpnąłem, dojechałem do 2-osobowej grupy przed nami. Tam na chwilę schowałem się za plecami i... I tutaj w zasadzie najuczciwiej byłoby napisać - to tyle. Nie będzie opisu pięknej akcji z końcówki, bo żadnej akcji nie było. Ot koledzy koło zachowali więcej siły, a ja wolałem pobawić się chwilę wcześniej.
Tyle tylko, że to nie miało żadnego znaczenia. 73 kilometry pokonane w 2 godziny z sekundami przełożyło się na średnią powyżej 36 km/h. Na jednym ze zjazdów rozpędziłem się do blisko 70 km/h. To nie tylko były zawody kończące sezon. Dla mnie to były pod wieloma względami przełomowe zawody. Nie zmieniło się tylko jedno - na mecie ciągle czeka na mnie Pati, a od 2,5 roku również Mieszko :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz