Minął już równo tydzień, a ja ciągle nie zabrałem się za relację z kartuskich zawodów. W sumie to nawet nie miałem większych wyrzutów, bo Klasufki nie traktowałem jak wyścigu. Zresztą aż do momentu pojawienia się w Kartuzach i odebrania numeru byłem niemal pewien, że to będzie zwykła, koleżeńska ustawka bez większego ładu, składu i zasad. No i się zaskoczyłem.... pozytywnie się zaskoczyłem, a więc relacja być powinna. Szczególnie, że był to mój pierwszy start w jeździe indywidualnej na czas.
Początkowo w stolicy Kaszub (tak wiem - jednej z wielu takich stolic :) ) mieliśmy pojawić się we trzech - z Radkiem i Sylwkiem. Jednak w sobotę wieczorem dostałem wiadomość od tego drugiego, że jednak musi spasować. Nie ma co się dziwić, sam rozważałem taką opcję po sobotnim treningu. Przeszło 100 kilometrów ujeżdżania kaszubskich szlaków w dość żwawym momentami tempie nie było chyba najlepszym sposobem na regenerację przed zawodami.
Aczkolwiek około 10 w niedzielny poranek ruszyliśmy z Radkiem w stronę Kartuz. Jak? No bez jaj - wyciągać auto na 15 kilometrów dzielące nas od startu byłoby słabym pomysłem. Pojechaliśmy więc rowerami. Rozgrzewka i schłodzenie - zapewnione.
Po dotarciu do Kartuz udaliśmy się do... biura zawodów, gdzie podpisaliśmy... oświadczenia i odebraliśmy... numery startowe. Tutaj już się zapaliła lampka - jednak mam do czynienia z zawodami. Ok - widziałem, że większość z około 50 startujących dobrze się znała i impreza miała formę luźną i koleżeńską. Jednak skoro przyczepiłem do swojej maszyny numer startowy to wypadało chociaż spróbować powalczyć. Świeżości może i nie było, ale biegałem w życiu zawody na o wiele większym zmęczeniu, uzyskując fajne wyniki, więc i teraz zamierzałem powalczyć.
Startowaliśmy w odstępach 30 sekund. Najpierw kobiety na MTB, później mężczyźni na MTB, następnie kobiety na szosie i mężczyźni na szosie. Jak tylko na trasę zaczęli wyjeżdżać Ci ostatni zająłem miejsce w kolejce, żeby dość szybko ruszyć.
5-4-3-2-1 OGIEŃ! Początek był naprawdę mocny. Widziałem zawodnika przed sobą i chęć dogonienia go tylko mnie napędzała. Nie bez znaczenia był też na pewno profil trasy, który w początkowym fragmencie prowadził lekko w dół. Wiedziałem, że po nawrocie, w samej końcówce, będzie boleć, jednak póki co nie było to moim zmartwieniem. Teraz był czas na cieszenie się prędkością. Drugi kilometr pokonany w 1:15, pierwsza piątka ze średnią prędkością blisko 40 km/h - sam nie wiem skąd miałem na to siły.
Do nawrotki dojechałem w 14:24 ze średnią 39 km/h mijając po drodze dwóch kolegów którzy wystartowali przede mną. Pozostało jedynie wrócić. Ha - w tym wypadku znajomość trasy wcale nie działała na moją korzyść. Miałem wrażenie, że powrót będzie odbywał się non stop pod górę. Tymczasem rozczarowałem się kolejny raz tego dnia i to kolejny raz pozytywnie. Były górki, pagórki, ale mniej więcej tyle samo podjeżdżałem co zjeżdżałem. Zgrzyt nastąpił jedynie na STOPie w Ręboszewie gdzie źle zredukowałem przełożenia i zamiast sprawnie zatrzymać się i mocno ruszyć to trzepałem się jak jakiś gamoń na środku drogi. Nawet kolega na mtb mijając mnie dziwnie się spojrzał :)
Dobra - przede mną ostatnia prosta, 6 kilometrów walki z wisienką na torcie czyli 1,5-kilometrowym podjazdem do Kartuz. Oj to było coś! Po dojechaniu do mety czułem, że pokazałem na co tego dnia było mnie stać. Jasne, że mogłem mieć świeższą nogę, mogłem lepiej zachować się w Ręboszewie, lepiej pić, jeść spać itd. Tylko dziś nie o to chodziło. Przed zawodami organizator powiedział, żeby nikt nie zapominał, że nie jesteśmy tutaj pokazać kto z nas jest najlepszy - jedziemy dla Pawła, jedziemy po to aby pokazać że jesteśmy solidarni. I to się chyba udało, więc każdy w równym stopniu może czuć satysfakcję :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz