Wczoraj miałem ustawić sobie budzik na 7. Już naprawdę wyciągałem rękę w jego stronę, żeby to zrobić, jednak przypomniało mi się, że byłoby to niezbyt eleganckie w stosunku do reszty domowników... Ok - ściemniam :) Po poprzedniej niezbyt długiej nocy - chciałem sobie pospać. Nawet kosztem śniadania i porannego, rodzinnego krzątania. I pewnie by tak było gdyby nie fakt, że... ustawiłem budzik przed tygodniem dokładnie na 7:00 z opcją "dzwonić co sobotę".
No i tym oto sposobem nie musiałem rano ganiać po domu jak oparzony zbierając graty na hura. Spokojnie się ogarnąłem wypiłem kawę, wciągnąłem z żoną i synem gofry z bitą śmietaną (przy weekendzie to nasze kultowe śniadanie, podobnie jak owsianka w tygodniu:) ) i wsiadłem na Tribana. Kierunek? Wiadomo - jak sobota to tylko do DropBikes na Gravelondo.
Już pod domem było widać, że tym razem nikt z "Mud Lovin’ Criminals" raczej nie będzie mógł pochwalić się średnią prędkością z trójką z przodu. Lodu, błota, wody i pośniegowego syfu było co niemiara. Innymi słowy szykował się kolejny pamiętny przejazd. W ogóle te jeżdżenie jesienno - zimowe jest takie jakieś ciekawsze. Latem każdy trening wygląda tak samo, a teraz nigdy nie wiesz czego się spodziewać.
Na Osowej obowiązkowa kawa i koło 9:30 w drogę. Początkowo chciałem jak zawsze zakręcić się między grupami 2 i 3. Pytanie tylko czy lepiej oderwać się od grupy 3 czy ruszyć z pierwszą zostawać na końcu. Przed tygodniem spróbowałem tej drugiej opcji i w sumie było fajnie - mocny początek i później już walka głównie ze sobą. Rzutem na taśmę, gdy chłopaki już ruszyli, wskoczyłem na rower i w drogę.
fot. bogdziewicz.com |
Trasa, jak wspomniałem, była dość zdradliwa i to było widać po jeździe grupy. Nie było chyba nikogo kto chciałby przedłożyć wynik nad zdrowie. Ziewania oczywiście nie było, ale i spina dzisiaj nie była wyczuwalna.
Wszyscy razem dojechaliśmy Tuchomia i tutaj pierwsza niespodzianka - nasza ucieczka została skasowana po zaledwie 7 kilometrach. Pomyślałem, że skoro pojawił się Michał ze swoją świtą to na pewno wyskoczą do przodu, w naszej grupie tempo wzrośnie i pozostanie mi samotne przedzieranie się kaszubskimi bezdrożami.
Tymczasem niespodzianka numer dwa - obie grupy się połączyły, szaleństw w dalszym ciągu brak - szok i niedowierzanie.
Oczywiście przed nami był niezbyt przeze mnie lubiany fragment Warzno - Rębiska, gdzie przed tygodniem po raz ostatni widziałem grupę i dzisiaj również nie nastawiałem się na wspólne dotrwanie do Rębisk.
A tutaj niespodzianka - tempa zabójczego nie było, ja sam tylko raz ( :) ) się wyłożyłem i w nagrodę załapałem się nawet zdjęcie z Gravelondo z pierwszej grupy - także jeden z celów na ten rok odhaczony :)
Dalsza część trasy to już totalna abstrakcja. Tutaj już nikt nikogo nie pilnował - walka z samym sobą, grawitacją, stabilizacją i w ogóle w pełnym wydaniu. Prawdę mówiąc to była chyba taka esencja (przynajmniej dla mnie) tego zimowego jeżdżenia. Wyjść i walić kilometry na czarnym, mokrym asfalcie to nie to po co montowałem szerszego opony z agresywnym bieżnikiem do swojego Tribana (choć między Bogiem a prawdą na takich warunkach niewiele ten zestaw jest w stanie pomóc :) ).
fot. bogdziewicz.com |
Dopiero koło Jelonka mogłem nieco złapać oddech, rozejrzeć się wokół. Kurczę, po 20 kilometrach, ciągle trzymałem się grupy. Może to nic wielkiego, ale dla mnie to pierwsza zima na rowerze. Jasne, że chłopaki niespecjalnie dzisiaj forsowali tempo, jednak to też dla mnie nie ma znaczenia :) Z założenia jestem raczej optymistą i tych optymistycznych aspektów staram się wyszukiwać :)
W tym miejscu mógłbym zasadzie napisać, że razem dojechaliśmy do Tokar gdzie obiłem do domu, było fajnie, rowerowo, gravelowo itd gdyby nie odcinek Kczewo - Tokary. Chwilę wcześniej rozważyłem pojechanie prosto z Kczewa do domu jednak na fali dobrego nastroju postanowiłem nieco wydłużyć trasę. Całe szczęście, bo o tym fragmencie będzie się mówić :)
Koniec podjazdu, nieco podwyższone tętno, luźne tętno, łapanie oddechu aż tu nagle niewiadomo skąd wbiega prosto na nas... stado koni. Zwierzęta dosłownie pakują się w sam środek peletonu przebiegając z prawej na lewą stronę drogi. Żeby zobrazować ich bliskość napiszę tylko, że raczej nie zmieściłbym palca między tylne kopyto a moją przednią oponę :) Na szczęście (choć nie wiem jakim cudem) nikt nie ucierpiał, a Michał (bogdziewicz.com) nawet zdążył cyknąć kilka zdjęć dla potomnych.
Po dojeździe do Tokar odbiłem jak zawsze w swoją stronę - prosto (niemalże ;) ) do domu. A tam na pytanie żony - "Co tak szybko?", mogłem z dumą odpowiedzieć - "Jechałem w pierwszej grupie". Kolejny punkt z listy TO-DO 2019 można wykreślić :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz