Na skróty

21 stycznia 2019

O gravelowaniu słów kilka - relacja z Gravelondo #15

   Na dzień przed Gravelondem oznaczonym numerem 10 urwałem przerzutkę. Ależ byłem zły, że nie pojawię się w sobotni poranek w DropBikes.pl. Choć początkowo nie jeździłem po trasach Michała szczególnie regularnie to jak tylko pogorszyła się pogoda (albo jak ktoś woli - stała się bardziej przełajowa) zaczęło mi się to podobać. Karbonowa czarnula coraz częściej zostawała w domu, a na trening zabierałem starego, poczciwego Tribana. 
   Dlatego nie było opcji, żeby odwlekać jakoś specjalnie długo usunięcie awarii. Jeszcze siedząc w pociągu z rozwalonym rowerem i w kasku na głowie zamawiałem potrzebne części. Natomiast już we wtorek wyjechałem nadrobić zaległości i pokonać sobotnią trasę.

   Swoją relację zaczynam od Gravelonda #10 ponieważ była to ostatnia ustawka jaką opuściłem. Od tamtej pory każdej soboty ląduję na Osowej. Trenażer na dzień dzisiejszy jest nie dla mnie. Lubię, chcę i co ważne - mogę, jeździć w ciągu dnia w terenie. I to właśnie robię. Tyle, że wiadomo - jak się lata samemu na lodzie i śniegu to jakoś instynkt samozachowawczy jest bardziej wyeksponowany. A co za tym idzie jazda jest nieco samozachowawcza, spokojniejsza. Za to w grupie.... wiadomo - pedałuj albo giń.
   Z biegowego doświadczenia wiem, że najlepszym sposobem na progres jest trenowanie z mocniejszymi zawodnikami. A tak się składa, że na Gravelondo przyjeżdżają niemal sami mocniejsi ode mnie zawodnicy. I jak ktoś myśli, że to przesadne słodzenie czy coś to od razu mówię - nic z tych rzeczy. Już parę razy mogłem się o tym przekonać. Kiedy warunki są ciężkie i każdy "walczy o przeżycie" mocno nie odstaję. Za to jak tylko trasa pozwala na rozwinięcie wyższych prędkości zostaję z tyłu z jęzorem na brodzie. Ale się nie załamuję, widzę progres i to mnie utwierdza w przekonaniu, że warto zaraz po sobotnim śniadaniu wcisnąć się w "lajkrę" i lecieć rozjeżdżać kaszubskie szutry.
   Nie inaczej było w miniony weekend. Gofry z Pati, Mini Pati i Mieszkiem, a następnie dupa na siodełko i w drogę. Michał wyliczył, że wypiliśmy już 100 litrów kawy i w sumie to ja się dziwię, że tylko tyle. Czasami patrząc na niektórych wariatów można odnieść wrażenie, że mają konkretnie przekroczoną zalecaną dawkę kofeiny :)
   Mimo wszystko tak jak mam w zwyczaju od początku roku - zabieram się z pierwszą grupą. I dzisiaj znowu to zrobiłem choć Michał B. zarządził połączenie grupy pierwszej z GraveKońmi. Bo chyba właśnie tak trzeba mówić o gościach, którzy potrafią na tych bezdrożach latać z prędkościami 30+.
   Już samo początek utwierdził mnie w przekonaniu, że cytując klasyka - choćby ch* na ch*u stanął to nie ukończę wspólnie treningu. Od czasu jak wysypał mi się Gremlin trenuję bez paska HR, a szkoda bo dziś mógłbym zobaczyć tam ciekawe liczby.
   Ziewania nie było od początku. Liczyłem, że może będzie mała chwila oddechu jak zjedziemy na nawierzchnię nieco gorszej jakości. No i na liczeniu się skończyło. Nie dość, że nie odetchnąłem to jeszcze grupa mi szybko i sprawnie odjechała. Już prawie byłem pogodzony z samotną walką, kiedy zorientowałem się, że akurat w miejscu w którym się znalazłem jest mały skrócik. I tym oto sposobem znowu znalazłem się za plecami chłopaków. Nie nastawiałem się, że ten stan rzeczy utrzyma się jakoś długo, ale przyjąłem że lepszy rydz niż nic :)
   Po około 16 kilometrach nieco się zawahałem. Trasa na dzisiaj prowadziła w prawo. Jednak niespecjalnie ją znałem, a nie uśmiechała mi się samotna motanina w nieznanym terenie. Tym bardziej, że mówiłem żonie, że nie będę jakoś wybitnie późno. Z kolei skręcając w lewo mógłbym pojechać któryś z dobrze mi znanych wariantów Gravelonda. Szybka decyzja - jadę dalej z grupą. Jak się bawić to się bawić. Miałem przynajmniej motywację, żeby jak najdłużej utrzymać się na kole.
   Trasa zakładała "zabawę" na podjeździe pod Łężycami i właśnie w okolicach tego podjazdu doszło do przetasowań. Na poprzedzających go zjazdach mocno zacząłem tracić dystans. Zabrakło nogi, odwagi, na pewno umiejętności, a przede wszystkim doświadczenia. Zjeżdżając w takim terenie zawsze mam przed oczami jak szlifuję gębą po tych kamieniach :)
   Na szczęście nie zostałem sam. Dalszą część trasy spędziłem w towarzystwie Roberta i Tomka, którzy, jakby tego było mało - wiedzieli gdzie mamy jechać. I tym oto sposobem w miłej atmosferze dojechaliśmy do Chwaszczyna, skąd każdy udał się w swoją stronę. Przeszło 80 kilometrów minęło jak z bicza strzelił, choć mam podejrzenia, że moja blisko 4-godzinna nieobecność została dostrzeżona w domu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz