Na skróty

28 stycznia 2019

Jedziemy dla Ryśka - relacja z Velomania CX Race 2019

Fot. Agata Gulbierz
   Przez ostatni rok próbowałem różnych odmiany kolarstwa. Pojawiałem się na różnych imprezach - tych bardziej oficjalnych i tych w ogóle nie oficjalnych. Zaliczyłem kilka wyścigów szosowych, zawitałem na parę ustawek, wystartowałem w jeździe indywidualnej na czas. Spróbowałem swoich sił w całodniowych wycieczkach rowerowych. Jeździłem zarówno po szosie jak i po bezdrożach. Nie zabrakło też leśnych kilometrów. A wszystko to na rowerze z barankiem i sztywnym widelcem. W zasadzie chyba jedyne czego nie spróbowałem to przełaje. Mówię tutaj o zawodach przełajowych - ciężkie warunki, krótka pętla, ograniczony czas i pełny ogień zarówno na rowerze jak i z rowerem pod pachą. 

   Do minionej niedzieli i wyścigu Velomania CX Race, nigdy tego nie spróbowałem, choć kilka okazji ku temu było. Dziś zastanawiam się - dlaczego?! Ta forma wyścigu jest fantastyczna! I to zarówno dla zawodników jak i dla kibiców. Kiedy jechałem z rodziną chociażby na maraton to widzieliśmy się na starcie, a następnie po kilku godzinach na mecie. A tutaj? Co chwilę przejeżdża się przez start.
   Na Kolibkach wystartowało około 70 miłośników dwóch kółek. Trasa liczyła 2,1 kilometra, a to sprawiło że poza pierwszym okrążeniem nie było ciasno i jednocześnie cały czas widziało się kogoś za sobą lub przed sobą, z kim można było rywalizować.
   Zresztą na tej trasie ciężko by było o nudę nawet jadąc samemu. Nawroty o 180 stopni na samym początku pętli były genialne (choć w niedzielę raczej tak o nich nie myślałem). Tam zaliczyłem swoją jedyną glebę tego dnia. Próba jazdy bez wypinania zupełnie się nie opłaciła - nie przy tych umiejętnościach :)
   Podjazdy skrajem klifu z widokiem na zatokę - bajka. Naprawdę każdy miłośnik dwóch kółek, będąc w Trójmieście, powinien się zaliczyć nadmorskie klify.
   Nawrót na końcu pętli też na pewno wielu zawodników będzie długo wspominało. Długi zjazd a na koniec oblodzony wiraż 90 stopni. Sądzę, że sporo fotografów właśnie tam załapała swoje najlepsze ujęcia.
Fot. Z. Cybulski
   Jednak dla mnie crème de la crème to schody. Szybki (jak na mnie ;)) dojazd, zeskok, rower na ramię i dzida w górę. Siedem lat regularnie biegałem maratony, a tutaj miałem do pokonania może 30 schodków na dystansie 20-30 metrów, a mimo to jak tylko znowu moje dupsko lądowało na siodełku - ledwo łapałem oddech.
   Można być naprawdę dobrym kolarzem (szosowym), a mimo to mieć problemy w przełajach. Tutaj nie dość, że liczysz się najczęściej tylko Ty to poza mocną łydą musisz mieć silne całe ciało. Do tego niezbędna jest nienaganna technika. Na wynik końcowy każdy niuans ma wpływ, a miejsc do popełnienia błędu jest aż nadto :)
   Niemniej choć dla mnie osobiście było to spore przeżycie stricte przełajowe to we wczorajszej imprezie chodziło o coś więcej. Jechaliśmy dla Wielkiego Mistrza - Ryszarda Szurkowskiego, który w ubiegłym roku uległ wypadkowi i dzisiaj walczy o powrót do zdrowia. Z tego co podali organizatorzy udało się zebrać kilka tysięcy złotych, które na pewno się przydadzą, także Panie Ryszardzie - do zobaczenia na rowerze :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz