Jeśli jeździsz w złych warunkach atmosferycznych, to znaczy, że jesteś dobry skurwiel. Kropka.Jazda w ładnej pogodzie jest luksusem zarezerwowanym na niedzielne popołudnia i szerokie bulwary. Ci, którzy jeżdżą w okropnej pogodzie, czy to zimnie, deszczu lub skwarze, są członkami specjalnego bractwa kolarzy, którzy w poranek wielkiej przejażdżki/ważnego wyścigu, podnoszą zasłony, by sprawdzić pogodę i, widząc padający z nieba deszcz, pozwalają kąśliwemu uśmiechowi rozciągnąć się na ich twarzy. To jest kolarz, który kocha tę robotę.
I kierując się tą zasadą śmiało można powiedzieć, że niedzielna inauguracja pomorskiego cyklu Cyklo Cup należała do dobrych s***. Od dłuższego czasu synoptycy zapowiadali opadu deszczu w weekend, dlatego nikogo nie powinien zaskoczyć widok z okna w niedzielny poranek. Niemniej cytując klasyka - niby człowiek wiedział, ale jednak się łudził.
Ale co tam łudzenie - jeszcze nie zwlekłem się z łóżka, a już słyszałem jak deszcz tłucze w okna dachowe. Nie brzmiało to najlepiej. Po podniesieniu tyłka okazało się, że te nie tylko nie brzmi, ale i nie wygląda. Ulewa.
Zaczęło się ważenie argumentów. Umówiłem się już z siostrą, zapowiedziałem wycieczkę synowi, była to inauguracja cyklu, planowałem ten start od bardzo dawna, ściganie majówkowe w Lidzbarku wypadło z kalendarza. Z drugiej strony nie byłem zapisany, więc nic nie traciłem. Jazda na pożyczonych kołach w takich warunkach trochę napawała niepokojem. Ze ściganiem w deszczu miałem tyle wspólnego co nic. W dodatku 36 godzin wcześniej na świat przyszła moja córa i w związku z tym w ostatnich dniach sen, jedzenie i trening to rzeczy którymi w ogóle nie zaprzątałem sobie głowy.
Wychodzi więc na to, że jechać nie powinienem, dlatego... punktualnie o 9:00 zapakowałem Mieszka do auta i ruszyłem po ciocię do wspólnej zabawy na czas mojej jazdy.
W drodze - ulewa, podczas oczekiwania na start - ulewa. To naprawdę nie wyglądało najlepiej. Pomyślałem, że najwyżej ustawię się z tyłu i spokojnie nikomu nie wadząc dojadę asekuracyjnie do mety. Zresztą pewnie wszyscy wpadną na taki pomysł (ha ha ha - przyp. red.).
Start naszego dystansu zaplanowano na 12:10. Co prawda ustawiłem się w pierwszym sektorze, lecz zająłem miejsce bliżej końca stawki. Kiedy usłyszeliśmy strzał pistoletu i wyścig się rozpoczął spokojnie realizowałem to co sobie założyłem. Peleton ruszył, a ja spokojnie i uważnie skupiałem się na utrzymaniu w pionie w kolejnych, mokrych i śliskich zakrętach.
Jednak dość szybko do głosu zaczęła dochodzić adrenalina. Główna grupa zaczęła się oddalać, a koledze, którzy jechali wokół mnie niespecjalnie byli zainteresowani gonieniem ich. Miałem tak szybko odpuścić? I to teraz kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta? Nie było takiej opcji! Bez oglądania się na innych mocniej nacisnąłem na pedały. Jeszcze przed Nową Wsią Lęborską byłem już w peletonie.
Jechałem na szarym końcu, a co za tym idzie co zakręt, co podjazd, co zmiana nawierzchni musiałem się spinać, żeby mnie nie zerwali. Niemniej nie w głowie mi było pchanie się do przodu. Nie dlatego, że bałem się o formę. Ta mimo tych ostatnich dni, czułem że nie uleciała. Brakuje mi jednak doświadczenia, a co za tym idzie pewności siebie. Potrzebuję więcej startów. Potrzebuję się sporo nauczyć. I tak właśnie zamierzałem potraktować imprezę w Lęborku - jako naukę.
O ile w ogóle na rowerze poziom skupienia jest nieporównywalnie większy niż na biegowych zawodach. O tyle na takim deszczowym wyścigu jest jeszcze po stokroć większy. Tutaj każdy, nawet najmniejszy błąd oznaczał kraksę. Ja najbliżej swojej byłem chwilę przed 30 kilometrem kiedy na jednym ze zjazdów poczułem że moje tylne koło podjęło próbę wyprzedzenia mnie. Dobrze, że miałem ściśnięty przełyk bo serce by mi wyskoczyło. Grubo ponad 40 km/h i kraksa? Oj raczej nie skończyłoby się to zbyt dobrze. Na szczęście to tylko gdybanie. Udało się wyjść obronną ręką.
Chwilę później już zupełnie o tym zapomniałem, zacząłem zastanawiać się jak rozegrać finisz i z tych rozmyślań wyrwał mnie dopiero widok kolegi upadającego kolegi, który jeszcze chwilę temu jechał przede mną. Koncentracja!
Niemniej chęć walki też była. Poszukałem trochę miejsca z lewej, przeskoczyłem na prawą. Ciasno, ale korytarze były. Może bym z nich i skorzystał gdyby nie zakręt 1000 metrów przed metą. Tuż przede mną poleciał jeden, za chwilę drugi, a ja sam utrzymałem się tylko dlatego, że w porę wypiąłem but. Kiedy go ponownie wpiąłem - było już po wszystkim. Ostatecznie na mecie pojawiłem się kilkanaście sekund za peletonem zajmując 37 miejsce.
Czy jestem zadowolony? No jasne! Przed rokiem się cieszyłem, że w ogóle dojeżdżałem do mety. Rok temu w Lidzbarku dojeżdżałem solo jako jeden z ostatnich zawodników. Dziś byłem w stanie dojechać w pierwszej grupie. W dodatku zdobyłem cenne doświadczenie. Zaliczyłem pierwszy wyścig w deszczu. To wszystko zaprocentuje. Jestem tego pewien!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz