Początkowo miałem tą relację połączyć z relacją z Cyklo Krokowa, której wciąż nie napisałem. W końcu oba były rozgrywane niemalże w tym samym miejscu, w odstępie zaledwie tygodnia. Jednak te wyścigi tak bardzo się od siebie różniły, tak skrajnie inne emocje mną targały na obu, że po prostu nie wypada tego wszystkiego wrzucać do jednego wora. Krokowa musi poczekać, a dzisiaj opowiem Wam jak to było z tym Gniewinem.
Tydzień wcześniej podjazd pod Sobieńczyce był zapowiadany jako typowy eliminator i weryfikator formy - długi i trudny. W Gniewinie zaś miał czekać podjazd również trudny, ale za to krótszy. Mi osobiście Sobieńczyce całkiem przypadły do gustu, dlatego za cholerę nie spodziewałem się, że Gniewino okaże się tak trudne! Jednak po kolei.
W tym roku już niemal tradycją staje się, że na zawody jeździmy w trójkę - z Moniką i Mieszkiem, dziewczyny trzymają kciuki w domu. W dodatku zabieramy też dwa rowery - jak tato jeździ Młody szlifuje formę pod czujnym okiem cioci Moni.
Dojazd na miejsce, odbiór pakietu, zakup skarpetek od Hero - tutaj wszystko zgodnie z planem i przewidywalnie. W ramach rozgrzewki wybrałem się jeszcze na ten słynny podjazd i choć wjechałem na samą górę to luźno kręcąc na miękkim przełożeniu pomyślałem o nim - górka jak górka. Ależ byłem głupi!
Chwilę przed 12 wskoczyłem do sektora. Szybki rzut okiem na towarzystwo - jest Adam z Jankiem, jest Piotr, Rafał, chłopaki z STC, Lew Lębork - a wszyscy na miejscu. Wiedziałem, że jak chcę trzymać się pierwszej grupy nie mogę przespać startu. Wyścig zaczynał się od podjazdu i byłem pewien, że to właśnie tam dojdzie już do selekcji.
Nie myliłem się. Kiedy pan Włodzimierz Machnikowski dał sygnał do startu całe towarzystwo ruszyło z kopyta. Nie trafiłem butem blokiem w pedał, czub delikatnie odjechał, ale na podjeździe sukcesywnie zacząłem przebijać się do przodu. Widziałem pracującego przede mną Adama. Pomyślałem, że jest ok. Tyle tylko, że tempo było zabójcze - przynajmniej dla mnie. Wiedziałem, że rywale też cierpią, ale kiedy chwilę przed szczytem ciągle traciłem 8-10 metrów do prowadzącej grupy zaczął się mój pierwszy kryzys.
Po dojeździe na górę wiara, że dogonię chłopaków zaczęła za mnie ulatywać w błyskawicznym tempie. Prawdę mówiąc walczyłem z sobą, żeby w ogóle nie zejść z trasy. Zaczęli mijać mnie kolejny zawodnicy. Jedna, druga, trzecia próba złapania koła nie powiodły się. Miałem dość... Tyle, że byłem z moim najwierniejszym kibicem. Jaki przykład dałbym Młodemu schodząc z trasy z powodu zmęczenia? Szkoda gadać.
Nadjechała następna grupa, mocniej nacisnąłem na korbę. Udało się - złapałem czyjeś koło. Wspólna praca? Oj nie nie, jeszcze nie teraz. Przez dobrych kilka kilometrów głównie wiozłem się z tyłu. Pierwszy raz na prowadzenie wyszedłem w drugiej części okrążenia.
Siły wróciły, chęć do jazdy też - w peletonie zobaczyłem kilka znajomych twarzy i pomyślałem, że będzie okazja na fajną współpracę. Niestety z naszej kilkunastoosobowej grupki każdy miał inną wizję tej współpracy i w konsekwencji na początku drugiego podjazdu wyszedłem do lewej i zaatakowałem. Jak się okazało - skutecznie.
Na szczycie miałem kilkanaście sekund przewagi i podobną stratę do grupki przed sobą. Postanowiłem spróbować ich dojść i tutaj kolejny sukces. Niestety w tej grupie znalazło się kilka pań, które nie potrafiły się zupełnie odnaleźć nie mając przed sobą koła kolegi. Nie wiem, może trzepak ze mnie i się nie znam, ale rywalizując o dobrą lokatę/podium chyba też można od czasu do czasu wyjść na zmianę. A może nie?
Chwilę próbowałem jakiejś współpracy, ale to był projekt z góry skazany na porażkę. Po raz kolejny spróbowałem też akcji solowej. Jednak i ta zakończyła się porażką. W końcu dojechała do mnie grupa, którą zostawiłem na podjeździe.
Pamiętając jednak jak nasza współpraca wyglądała na poprzednim okrążeniu, wychodząc na zmianę, zaproponowałem koledze z Lwa Lębork, żebyśmy spróbowali się oderwać. Za nami poszedł jeszcze jeden gość, a kolejnego dogoniliśmy. I tak 4-osobowym składem mocno pracując na zmianach uciekliśmy grupie pościgowej. W końcu tego dnia ta praca jakoś wyglądała. Praktycznie do samego podjazdu nikt nie leciał w kulki tylko robił swoje. Na podjeździe zaś jako najcięższy z czwórki szybko zostałem z tyłu. Jednak z każdym kolejnym metrem dochodziłem chłopaków. Tylko jeden odjechał, jeden został z tyłu i razem z Kamilem dojechaliśmy do mety.
Miejsce? No właśnie... To aż podejrzane, ale w 3 starcie w Cyklo Cup 3 raz zająłem miejsce 34...
Dawno nie było takiego artykułu. Bardzo fajny wpis.
OdpowiedzUsuń