Fot. Klub Kolarski Pelplin |
Pelplin, Pelplin i po Pelplinie, a tym samym dla mnie już w zasadzie po całym Energa Cyklo Cup 2019, gdyż dzień przed startem w Kartuzach będę się bawił na weselu siostry. Jednak póki zabawa to wróćmy jeszcze do wyścigu.
Po deszczowym Lęborku, słynnym podjeździe pod Sobieńczyce, jeszcze słynniejszym pod zbiornik nieopodal Gniewina czy uznawanym za najtrudniejszy wyścig cyklu - Cyklo Strzepcz, przyszło nam rywalizować w Pelplinie. W Pelplinie, którego trasa uchodziła za najłatwiejszą. Żadnych znaczących podjazdów, większych trudności - stół. I to z dość dobrym asfaltem. Organizator ostrzegał jedynie przed wiatrem, ale już po zameldowaniu się w Pelplinie było widać, że ten również nie powinien dawać się we znaki.
Tym razem, zupełnie inaczej niż na każdy dotychczasowy start, na Kociewie pojechałem sam. Cała rodzinka wyjechała na Warmię, a ja miałem dołączyć po zawodach (dodatkowo motywacja, żeby uwinąć się jak najszybciej :).
Nie będę tutaj za bardzo zanudzał nikogo jak wyglądał mój poranek, podróż czy rozgrzewka. Dodam tylko, że tradycyjnie już w tym roku - przed startem kupiłem kolejną parę skarpetek od Hero. Oczywiście - na szczęście :)
Tym razem nie czekałem na ostatnią chwilę, żeby ustawić się w sektorze. Lekkie odmulenie nogi, sprawdzenie sprzętu i 10 minut przed 12:35 ustawiłem się przed taśmą. Niby próbowałem być jak najwyżej, ale chwila zamieszania z przesuwanie sektorów i w momencie startu byłem góra w 6. dziesiątce. Na szczęście konferansjer zapowiedział, że start ostry nastąpi dopiero po 500 metrach, czego pilnował pilot, i dzięki temu mogłem spokojnie przesunąć się na swoje miejsce.
Minęliśmy cmentarz, ruszył pilot i... ruszył peleton. Pierwsze nieśmiałe szarpnięcia, ale wszystko to bez szans na jakiekolwiek powodzenie. Wszystko kontrolowało głównie liczne STC Stargard, widoczny był ten Klif czy tczewski Gryf oraz pojedyncze osoby, które co zawody są w ścisłej czołówce jak chociażby Adam Deyk.
Niby prosta trasa, niby trudności brak, ale to sprawiło, że praktycznie cały czas jechaliśmy w bardzo licznej grupie. A to z kolei sprawiło, że było nerwowo, mnożyły się też niebezpieczne sytuacje.
Prawdę mówiąc niewiele brakowało, a sam zaliczyłbym solidny szlif już na 2. kilometrze kiedy przejeżdżając przez rondo otarłem się przednim kołem o wystający krawężnik i wpadłem w poślizg. Na moje szczęście skończyło się na chwili grozy. Może właśnie to wyostrzyło jeszcze bardziej czujność na pozostałe kilometry.
Pierwsze większy wysiłek nastąpił po około 10 kilometrach, kiedy czołówka mocniej docisnęła pedały. Tętno momentalnie poszybowało >180 bpm. I przyznam szczerze, że przez głowę przeleciała mi myśl, że znowu mogę dać ciała i puścić koło. Tfu - w zasadzie to ja to koło puściłem, tyle, że udało się odgonić tą myśl i złapać grupę.
Może to trochę nad wyraz co teraz napiszę, ale... później nie działo się praktycznie nic aż do powrotu do Pelplina. Jasne były próby ucieczek (sam chcąc zebrać trochę doświadczenia - w kilka się zabrałem). Jednak to wszystko było kontrolowane i bez żadnych szans na powodzenie. Nikt nie miał nogi, żeby na tej trasie zaatakować na solo, a większych grup peleton nie puszczał.
Jednak od samego wjazdu do Pelplina działo się już sporo. Zaczęło się od razu na rondzie - mała kraksa, rozerwanie peletonu i musiałem gonić. W tym momencie czułem się naprawdę dobrze. Tutaj nie zamierzałem odpuszczać, ruszyłem sam. 900 metrów pokonałem ze średnią 55 km/h i HR ocierającym się o HRmax. Dogoniłem ich! Ależ byłem z siebie zadowolony. W dodatku byłem w odjeździe. Petarda!
Tak mi się przynajmniej wydawało do momentu aż się odwróciłem - peleton znowu razem. KUR*** No nic - trzeba walczyć dalej. Kolejny zjazd - ostry zakręt w lewo i ląduje w betonowej rynnie. Wypinam się, podpieram, udaje się utrzymać równowagę i znowu gonię. Jednak tym razem nie sam. Jesteśmy wszyscy, grupa się nie rozpada. Najlepszej pozycji do ataku nie mam, ale wiem, że do mety jeszcze spory kawałek drogi.
Trwają przetasowania. Przed nami jeszcze jeden zakręt 90 stopni w lewo i zostanie 400 metrów do kreski. Tuż przed zakrętem przeskoczyłem na prawą stronę chcąc wziąć go szerokim łukiem nie wytracając prędkości.
To była kluczowa decyzja, bo na ostatnich 400 metrach nasz peleton trafił wolniejsze grupy z dystansu długiego, zrobiło się ogromne zamieszanie. Tuż koło mnie zobaczyłem lecący w powietrze rower, huk. W duchu się przeżegnałem, mocniej nacisnąłem na pedały. Przekroczyłem linię mety i... nic. Na kresce panował taki chaos, takie wymieszanie dwóch dystansów, że zupełnie nie wiedziałem na której pozycji skończyłem zawody.
Ostatecznie, po sprawdzeniu listy wyników, okazało się, że znalazłem się na 26. miejscu tracąc do zwycięzcy zaledwie 4 sekundy. Biorąc pod uwagę, że ciągle się uczę tego sportu przyjmuję ten wynik z uśmiechem. Niemniej zdaję sobie sprawę, że mam nad czym pracować! Niemniej jak zawsze - cieszę się, że udało się bez większych przygód pokonać całą trasę od startu do mety. O ile nigdy o tym nie myślałem podczas biegania, o tyle w kolarstwie jest to dla mnie nadrzędny cel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz