Między wyścigami w Krokowej i Gniewinie był tylko tydzień odpoczynku. Dopiero po Gniewinie nastąpiła dłuższa przerwa od ścigania w ramach Energa Cyklo Cup 2019. W moim wypadku był to miesiąc bez jakiegokolwiek ścigania. Po Gniewinie zapakowałem Zippy w pokrowce, założyłem treningowe Mavic'i i... No właśnie - chciałem napisać, że trenowałem, ale po 7 latach na biegowych szlakach wiem, że trening to ściśle określone jednostki mające dać konkretny cel. W związku z tym ciężko nazwać moje jeżdżenie treningiem, ale jeździłem, jak na mnie - sporo jeździłem. A co z tego jeżdżenia wyszło miał zweryfikować Strzepcz.
W tym roku trzykrotnie wystartowałem w Energa Cyklo Cup i... trzykrotnie zająłem miejsce 34. A więc także cel na Strzepcz to były okolice tego 34 miejsca. Zdawałem sobie sprawę, że o ile w Krokowej czy Gniewinie na pętli był tylko 1 podjazd, o tyle w Strzepczu czekają mnie aż 3 podjazdy. I każdy trzeba będzie pokonać trzykrotnie.
Mając w pamięci Gniewino wiedziałem, że od początku muszę mocno się pilnować, żeby nikt mi nie odjechał. Zdawałem sobie sprawę, że selekcja może zacząć się już na pierwszym podjeździe pod Miłoszewo...
W samym Strzepczu, po raz pierwszy w tym roku, pojawiliśmy się całą rodziną - z Mieszkiem, Milą, Pati, babcią, Szymonem i... No właśnie - Moniką, która tym razem dzięki uprzejmości firmy Myriad, która użyczyła jej wyjątkowy, drewniany rower, miała po raz pierwszy w życiu wystartować w wyścigu szosowym! Na debiuty na ulicy udało mi się też namówić dwóch kompanów ze Startu Kartuzy - Pawła i Łukasza. Ekipę mieliśmy więc zacną, w dodatku dzieci i żona przy trasie - naprawdę chciałem wypaść dobrze. Jednak przede wszystkim chciałem cało i zdrowo dojechać do mety. I to właśnie stres związany z tym wszystkim sprawił, że od rana byłem jakiś nieswój, spięty, bez apetytu. Na bieganiu tego nie było. Jak komuś wydaje się, że kolarstwo i bieganie to podobne sporty to jest naprawdę w sporym błędzie...
Na szczęście kiedy stanąłem w sektorze, kiedy spiker zaczął odliczanie, kiedy ruszyliśmy byłem już skupiony i opanowany. Znowu wszystko było ok, pewność siebie wróciła, bolączki odeszły w zapomnienie.
Późno wszedłem do sektora więc po starcie musiałem przebijać się do przodu. Wiedziałem, że zaczynając podjazd na 3. kilometrze muszę być z przodu gdyby, tak jak zakładałem, miała spróbować uformować się pierwsza ucieczka.
Do czoła doskoczyłem sprawnie, podjazd zrobiliśmy całkiem żwawo, ale przewidywana selekcja nie nastąpiła. Z przodu parokrotnie szarpał Adam, ale bezskutecznie. Wszystkie akcje były szybko kasowane.
Prawdę mówiąc pierwsza pętla to była prawdziwa męka konia. Nie było praktycznie żadnej współpracy, tempo strasznie szarpane, sporo niebezpiecznych zachowań - spychania z drogi, bezsensownego hamowania. Jednak to co najważniejsze - trzymałem się blisko czołówki. Był Tobiasz, był Adam, był Janek - wiedziałem, że jak linię mety minę wśród nich to będzie mój najlepszy wynik w tym roku. Tyle, że od mety dzielił nas szmat drogi.
Druga pętla już nieco równiejsza. Adam nieco się przyczaił czekając na swój moment, a ja spokojnie jechałem mu na kole przyglądając się temu jak rozwinie się sytuacja. Podjazdy jechaliśmy mocno, ale... naprawdę czułem, że w zasadzie mógłbym śmiał w każdej chwili przyspieszyć. To nie był taki zapiek jak w Gniewinie. Tam czwórki płonęły, a do oczu napływały łzy z wysiłku. Tutaj było po prostu mocno. Tyle!
Tuż przed ostatnim okrążeniem ciągle byłem w grupie liderów wyścigu. Zajebiście! Zostało jedno okrążenie, a na nim... walka zaczęła się w pierwszym możliwym miejscu. A jakby inaczej - podjazd pod Miłoszewo! Choć był to mój najszybszy podjazd to niestety nie wystarczyło. Ósemka ruszyła mocniej i zerwało się. W końcu trzeba było mocniej popracować. Jedna zmiana, druga zmiana. W pewnym momencie dzieliło nas tak niewiele, że byłem pewien że to się zjedzie. Niestety - nie zjechało się.
Kiedy w Linii ciągle byliśmy tylko grupą pościgową wiedziałem, że pozostaje nam już raczej tylko walka o miejsce oznaczone numerem 9. Jednak i ta zapowiadała się wyjątkowo ciężko. Te kilka kilometrów gonienia bardziej zmasakrowało moje nogi niż pierwsze dwie pętle przejechane głównie w plecaku. Niemniej pewnie wszystko byłoby ok, gdyby nie moja głupota. Po wyjeździe na drogę Linia - Strzepcz zszedłem ze zmiany i zamiast spokojnie nabrać siły na finałowy sprint... wyszedłem znowu na czoło w Tłuczewie. Po co? Sam nie wiem. Nie miałem nogi, żeby spróbować się urwać. Chętnych na zmianę nie było. I skończyło się tak jak się skończyć musiało - rozprowadzałem towarzystwo do kilkuset metrów przed kreską i wtedy "zmianę" dała mi cała grupa :)
Ostatecznie skończyło się na 24. miejscu, co oczywiście jest najlepszym rezultatem w tegorocznym cyklu, ale niedosyt pozostał. Aczkolwiek to dobrze, to będzie mnie motywować do dalszej pracy. Dzisiaj udało się podnieść nieco poprzeczkę. Przed rokiem ukończyłem zawody w Strzepczu daleko za zwycięzcą. Dziś dzieliła nas niecała minuta. Jest fajnie, a będzie jeszcze fajniej.
Zaś najfajniej było zaraz po zawodach, kiedy razem z Mieszkiem poszliśmy się kąpać do jeziora! Jezioro na mecie w Strzepczu wymiata! A wracając jeszcze do wyścigu to taka ciekawostka - Mała dojechała do mety na... 24 miejscu :) Tak więc 2 x Sawicz = 2 x 24 :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz