Przed rokiem sezon szosowy zacząłem startem w GPA w Olsztynie, gdzie niespodziewanie udało mi się utrzymać koło najlepszych i dojechać do mety na 7 miejscu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie są to mistrzostwa świata, ani nawet nawet MP :) Niemniej jazda z główną grupą w jakimkolwiek peletonie cieszy. Basta!
Porównywanie sezonu 2019 i 2020 w zasadzie nie ma jakiegokolwiek sensu. Mam ogromną nadzieję, że takiego sezonu jak ten obecny nigdy więcej nie uświadczymy i będziemy go wspominać latami jako anomalię. Przed rokiem było wszystko zaplanowane, poukładane - wszystko działo się wg schematu. Obecnie zaś króluje spontaniczność - bo nie chciałbym tutaj mówić o chaosie. Planowanie? Nie ma sensu, bo dzisiejsze ustalenia już jutro mogą być totalnie nieaktualne.
I to właśnie dlatego znalazłem się na starcie GPA w Tucholi. Prawdę mówiąc nie było to ani blisko, ani nie kusiła mnie ranga zawodów. Wiedziałem jedynie po ubiegłorocznym starcie, że będzie fantastyczna zabawa, jak zawsze u Karola oraz (w tych czasach to nawet - przede wszystkim), że impreza się odbędzie. Co z tego, że są plany na fajne imprezy w lipcu czy sierpniu. Teraz jak nigdy na czasie jest powiedzenie carpe diem. Nie zamierzałem mocno się wahać. Sezon 2020 ponownie miał zacząć się podczas Rajdów dla Frajdy!
Na start wybraliśmy się we dwóch z Łukaszem. Próbowałem przekonać większą ekipę, jednak bez skutecznie stąd tylko 2-osobowa delegacja kartuskiego Startu.
Pogoda zapowiadała się... fatalnie. Wg synoptyków czekały nas straszliwe burze, silne wiatry i ulewne deszcze. Czyli w zasadzie miało być wszystko co przewiduje 9. zasada z kodeksu Velominati :)
Tutaj jednak od razu mały spojler - prognozy się nie sprawdziły i pogodę mieliśmy wręcz wymarzoną do jazdy - pochmurnie, ciepło i bez większego wiatru.
Na starcie padło zarządzenie, że przez pierwsze 10 kilometrów się nie ścigamy. Miała to być rozgrzewka. Kiedy zaś dobiegła ona końca jechaliśmy całkiem zwartą grupą. Nie skłamię jak napiszę, że było nas około 30 osób.
Już przed startem wiedziałem czyje koło będę chciał utrzymać. Cały czas uważnie patrzyłem co robi Robert. Byłem w 100% pewny, że to on tego dnia jest najmocniejszy w peletonie i jedyne co muszę zrobić to trzymać się blisko niego.
Jechał niezwykle mądrze i wyrachowanie. Zaraz na początku "krzyknął SPRAWDZAM" kiedy ruszył mocno na jednym z nielicznych tego dnia pagórków. Następnie trzymał się w środku stawki. Ja wolałem jechać nieco bliżej czoła. W pamięci ciągle miałem zeszłoroczne CYKLO, gdzie parokrotnie uciekła mi szansa na walkę o cokolwiek, bo nie zorientowałem się, że idzie odjazd.
Trasa w Tucholi była płaska, a to nie sprzyjało rozrywaniu peletonu. Poza tym chyba nikt tak naprawdę nie miał ochoty, żeby to zrobić. Każdy atak kończył się tak samo - jeden gość ucieka, leci pogoń, nikt nie poprawia tylko siadają mu wszyscy na koło. Na początku było to trochę irytujące, jednak szybko zdałem sobie sprawę, że w zasadzie z moimi gabarytami taki finisz z grupy może działać na moją korzyść.
Świetnie układała mi się współpraca z Łukaszem, który za każdym razem jak tego potrzebowałem - służył kołem. Wszystko było po mojej myśli aż do 80 kilometra, gdzie... Robert zerwał łańcuch. Kurczę - niby odpadł murowany, wg mojej oceny, faworyt, ale z drugiej strony musiałem rozejrzeć się ponownie wokół siebie i wytypować innych mocnych rywali, których należałoby się trzymać.
Kolejne kilometry mijały dość spokojnie i przewidywalnie. W zasadzie nie działo się nic ciekawego, aż do 5 kilometrów przed metą. Wtedy całkiem niepozornie przed grupę wyskoczył Roland. Nie zareagował nikt, bo takich jednoosobowych ataków było dzisiaj już co nie miara. Tyle tylko, że minął kilometr, potem kolejny i kolejny i jeszcze kolejny, a przewaga Rolanda nad grupą, choć niewielka, to ciągle się utrzymywała. Zostało nam ledwie 950 metrów. Ktoś ruszył, pojechałem z nim. Przyspieszyłem, na podjeździe dałem z siebie wszystko, zyskałem kilka metrów nad grupą, dogoniłem Rolanda i podniosłem głowę, a tam zamiast mety zobaczyłem dobre 200 metrów trasy, które należy jeszcze pokonać. To mnie zniszczyło. Gdzieś tego nie doszacowałem, na ułamek sekundy zwątpiłem, odwróciłem się i było już po wszystkim. Usłyszałem tylko świst przelatujących chłopaków. Gdy dojechałem na kreskę - siedmiu pierwszych już odpoczywało.
Ósme miejsce niby cieszy, choć z drugiej strony nie będę owijał w bawełnę - apetyt był na zdecydowanie więcej. Niemniej - co się odwlecze... Dziś zdobyłem przede wszystkim doświadczenie i nie mam żadnych złudzeń - ono prędzej czy później zaprocentuje, musi zaprocentować! Kto wie - może już w Szczytnie, na kolejnej edycji GPA... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz