Dnia 3. października nie powinno mnie w ogóle być w Chwaszczynie. Już dawno planowałem, że w tym dniu pojawię się w Słupsku na pomorskiej edycji Rajdów dla frajdy. Tyle tylko, że najpierw okazało się, że chętnych na wspólny wyjazd brak. A tym co zupełnie przeważyło szalę była - ekonomia. Dojazd stówka, wpisowe stówka. Stracony cały dzień, a w zamian wycieczka z mocnym finiszem. Żeby się zmęczyć w sobotę, nie musiałem jechać przez całe województwo. Wystarczyło wsiąść na rower o polecieć do Chwaszczyna. I właśnie na taką opcję zdecydowałem się w sobotę rano.
Szybko zorientowałem się, że tego dnia w Chwaszczynie samotnie będę reprezentował kartuski Start. Rano słuchając prognozy pogody nastawiałem się piękną słoneczną aurę z niemalże letnimi temperaturami. Tymczasem już pierwsze chwile na zewnątrz zweryfikowały zapowiedzi synoptyków. Termometr wskazywał okolice 10 kresek, a z nieba padał deszcz...
W głowie jednak miałem 9. zasadę Velominati ("Jeśli jeździsz w złych warunkach atmosferycznych, to znaczy, że jesteś dobry skurwiel. Kropka."). Poza tym wiedziałem, że im gorsze będą warunki tym większe moje szanse na utrzymanie się w grupie do końcowych rozstrzygnięć. Tutaj muszę wyjaśnić jedną sprawę. Zimą jeżdżę Gravelondo, latem chwaszczyńskie Rondo. W obu przypadkach mogę pokręcić z prawdziwą śmietanką nie tylko pomorskiego ale i krajowego peletonu. Znam oczywiście swoje miejsce w szeregu, ale chcąc notować progres cele jakie sobie postawiłem to utrzymać się w pierwszej grupie zarówno na Gravelondo jak i na Rondo. W zeszłą zimę udało mi się w przypadku tej pierwszej imprezy. Od 2018 roku próbuję dokonać tego również na chwaszczyńskiej ustawce.
Mimo kiepskiej aury na starcie pojawiło się naprawdę liczne grono dwóch kółek w szosowym wydaniu z liczną reprezentacją BUU na czele z Kubą. Widać było koszulki VeloGD czy ASE Trek Gdynia. To wcale nie musiało być spokojne Rodno na jakie miałem nadzieję.
Zaczęło się żwawo. Strava twierdzi, że tylko raz szybciej pokonywałem odcinek z ronda do Karczemek. Starałem się mocno pilnować czołówki. Tuż przed Warznem zakręciłem nieco mocniej i wysunąłem się na czoło. To akurat lekcja z Bytowa - chcesz mieć kontrolę to jedź z przodu.
W tym momencie niemal wszyscy się zatrzymaliśmy, ale gdy postój się przedłużał część z nas ruszyła. Byliśmy przemoczeni, pogoda była do dupy, stanie śmierdziało chorobą z daleka. Początkowo jechałem z Robertem i Krisem, ale po chwili zostałem sam. Co chwilę się odwracałem czekając na peleton. Ten dogonił mnie na 43. kilometrze - w Kolonii i od razu... próbował zerwać. Sprzyjał temu mocny, boczny wiatr. Jechaliśmy na rancie. Strasznie musiałem się zagiąć. Tętno momentalnie poszybowało w okolice 180 bpm. Nie chciałem tego kończyć w tym momencie. Sukces! Ciągle byłem w mocno już wyselekcjonowanej grupie.
Przed Będargowem znowu zacząłem odstawać więc jak tylko dojechałem do peletonu... poprawiłem i dołączyłem do Roberta, który jechał samotnie kilkanaście metrów przed resztą. Po chwili wszystko się zjechało i szliśmy po zmianach. Przynajmniej w 4-5 osób podczas gdy reszta wiozła się w plecaku. Sam często tak robię, ale nie tym razem. Dziś chciałem być aktywnym w czubie tak długo jak się da.
Kolejnym wyzwaniem był podjazd w Donimierzu. Byłem już mocno zmęczony, dlatego... zaatakowałem pierwszy. Czekałem na szybką kontrę, ale nic takiego się nie wydarzyło. Dopiero na szczycie z koła wyszło mi dwóch kolegów, ale tego dnia byłem naprawdę cholernie zdeterminowany i choć tętno przekroczyło 180 bpm to dołożyłem i wskoczyłem im na koło.
W Szemudzie nie czekałem na to co się będzie działo - na zjeździe zakręciłem mocniej korbą, przyjąłem pozycję aero i pojechałem pierwszy. I kto wie czy to nie dzięki temu nie oszczędziłem sobie negatywnych wrażeń. To właśnie na tym podjeździe trafiła się druga kraksa tego dnia - tym razem z udziałem samochodu. Znowu się zatrzymaliśmy, znowu trochę to trwało i znowu nie chcąc długo czekać ruszyłem spokojnie w dalszą trasę.
Pod NDW wjechałem sam. Samotnie dojechałem też do wylotu z Nowego Dworu, gdzie doszedł i od razu minął mnie Kuba. Nawet nie próbowałem łapać jego koła. Chwilę później doszła mnie 4-osobowa grupa pościgowa. Tej już musiałem się złapać i udało się. Szliśmy razem po zmianach aż do ostatniego kilometra. Tutaj zmianę dał kolega, który chwilę wcześniej się do nas podłączył i nie byłem już w stanie utrzymać jego tempa. Na metę dojechałem chwilę po pierwszej piątce.
Niemniej to było to o co mi chodziło! Nie miałem nigdy ambicji wygrać Ronda - chciałem nie dać się zerwać w połowie trasy. I dziś to się właśnie udało! Ktoś może czytać to z politowaniem, bo kto się podnieca 6. miejscem na jakiejś ustawce. Jednak ten kto choć raz był na Rondzie, wie że te 6. miejsce na Rondzie smakuje lepiej niż podium na niejednych zawodach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz