Z tym, że ten 2020 rok... szkoda gadać. Roztrenowanie kwietniowo - majowe zbombardowało wypracowaną zimą formę i prawdę mówiąc nieco ostudziło zapały startowe. W dodatku okazało się, że nasz Start Kartuzy jest naprawdę liczną drużyną to nikomu za bardzo nie chce się jechać do Krokowej na zawody. 😕
No i najważniejsze - wtorkowy gravel pozwolił mi zawrzeć kolejne rowerowe znajomości, dzięki czemu dowiedziałem się, że chłopaki mają na weekend w planie 240-kilometrową wycieczkę gravelową po województwie. W pierwszej chwili wydawało się to absurdalnym pomysłem. Po pierwsze nigdy nie przejechałem tyle kilometrów, nawet na szosie. Po drugie byłem zupełnie nieprzygotowany - trenuję i startuję na zupełnie innych dystansach. Przy moim jeżdżeniu często brakuje mi tchu, a z biegowego doświadczenia wiem, że kilkanaście godzin na trasie bardziej wymęczy mięśnie i głowę.
Prawdę mówiąc do ostatniej chwili nie wiedziałem czy postawić na gravel czy jednak na niedzielny wyścig. Decyzja zapadła dopiero w sobotni poranek, a co za tym idzie - musiałem szybko lecieć do Decathlonu, żeby kupić chociażby... koszyki na bidon. Tak, tak - nie lubię mieć obwieszonego roweru. Picie to dla mnie ostateczność i jak już je biorę to chowam w tylnej kieszonce :) Niemniej na taką dłuższą wyprawę do kieszonek i tak miałem co włożyć.
Trasę też zgrałem na ostatnią chwilę, w ogóle na nią nie zerkając. Wiedziałem tylko, że start jest z centrum Wrzeszcza, co dla mnie oznaczało konieczność rozpoczęcia zabawy chwilę po 14. Szybki, rodzinny obiad, buziaki na drogę i hop na rower.
Na miejscu spotkania czekało już 3 kolegów. Patrząc na ich rowery zacząłem się zastanawiać czy aby na pewno zabrałem wszystko co niezbędne. Miałem nadzieję, że chcą po prostu przetestować sprzęt przed Great Lake Gravel, na który ja się nie wybierałem.Ruszyliśmy 7-osobową grupą chwilę po 15. Na wysokości Matarni dołączył Adam z Bartkiem. Od początku nikt nie forsował tempa. Zresztą patrząc teraz na wykres prędkości to jestem co najmniej mocno zaskoczony - niemal idealnie przez 200 kilometrów jechaliśmy równo 22-23 km/h. Oczywiście to nie przypadek, bo Bart co chwilę albo wyhamowywał czyjeś zapędy albo sam podkręcał tempo.
Wszystko szło jak z płatka aż do 30. kilometra gdzie dość niespodziewanie nastąpiła pierwsza selekcja i grupa skurczyła się do 8 osób. Arek złapał gumę i mimo blisko 20-minutowego postoju grupy nie udało mu się dołączyć.
Tuż przed Wejherowem kolejna selekcja i zaginął nam gdzieś Waldek. Próbowaliśmy nawet po niego wrócić, niestety nie udało się go zlokalizować. Dopiero później okazało się, że skrócił on trasę i ostatecznie nas wyprzedził. Niemniej Waldek jechał dalej sam i kilkadziesiąt kilometrów później jeszcze go spotkaliśmy.
Ostatnią osobą, która pożegnała się z grupą był Gienek - gość, który specjalnie na tą przejażdżkę przyjechał z Warszawy! Uznał, że to będzie najlepsze przetarcie przed GLG i chyba faktycznie będzie miał trochę materiału do analizy. Z Gienkiem pożegnaliśmy się tuż przed Lęborkiem.
Pozostała szóstka już praktycznie do samego końca jechała razem. A trzeba przyznać, że prawdziwa zabawa zaczęła się właśnie w Lęborku. Do tego momentu było łatwo i przyjemnie. Od Lęborka, przynajmniej dla mnie, zaczęła się prawdziwa lekcja. Niemal 20 kilometrów ciągłego podjazdu. Do tego mokro, ciemno i po podłożu, które w niczym nie przypominało przyjemnych, szerokich szutrów. A zwieńczeniem tego odcinka były skurcze. Cholerne skurcze, które byłem pewien, że zakończą moją przygodę.Na jednym z podjazdów, kiedy miałem już w nogach 160 kilometrów, dosłownie zawyłem z bólu. Zostałem z tyłu, chwilę porozciągałem nogę i ruszyłem. Chłopaki czekali kawałek dalej. Od razu powiedziałem, że to skurcze i raczej ciężko będzie tak jechać. Nie zamierzałem zwalniać grupy. Niemniej nie chciałem też zostać samemu w lesie, dlatego jak długo się dało tak długo zamierzałem trzymać się ekipy.
Minął kilometr, dwa, dziesięć a ja ciągle jechałem. Niby do planowanego bufetu na Orlenie w Kczewie jeszcze 50 kilometrów, ale i tak pojawiła się jakaś iskierka nadziei. Zresztą zauważyłem, że najgorzej jest pedałuję lekko na wysokiej kadencji, a poprawia się jak raz na jakiś czas zrzucę na mniejszą zębatkę, stanę i mocniej nadepnę na pedały. I tak też robiłem i nawet nie wiem kiedy licznik wskazał 200 kilometrów! Po raz pierwszy w życiu przekroczyłem tę barierę i to nie na szosie, ale na gravelu, w terenie i jadąc po nocy. W dodatku znajdowaliśmy się już na dobrze znanych mi trasach, niedaleko domu. To sprawiło, że jechało mi się wręcz rewelacyjnie. Czułem się jakby dopiero wsiadł na rower. W końcówce pozwoliłem sobie w tej euforii na solową ucieczkę na Orlen.
I na sam koniec, kilkaset metrów pod domem, kiedy już pożegnałem się z chłopakami.... kapeć. Godzina 2 nad ranem, w nogach blisko 230 kilometrów, a ja łapię gumę. Nawet nie chciało mi się tego ogarniać. Zsiadłem, poprowadziłem rower do domu. Mycie go też musiało poczekać.
Jeszcze przez jakiś czas nie mogłem zasnąć. Byłem cholernie zmęczony, ale też buzowały we mnie endorfiny. Nie raz i nie dwa spędzałem kilkanaście godzin na biegowych szlakach i wiedziałem, że wiąże się to zawsze z kryzysami. Tutaj większych kryzysów nie było. Zdziwiło mnie to. Gdyby nie skurcze to w ogóle byłoby idealnie.
Dzięki Panowie za tą wyprawę - było ekstra. Powodzenia na GLG. No i dziękuję Skarbie, że znosisz te moje wariactwa. Naprawdę trzeba mieć wyrozumiałą żonę, żeby móc sobie pozwolić na całonocne rowerowe włóczęgi po okolicznych lasach :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz