Pamiętam jak dziś moment kiedy dotychczas niepodważalna pozycja biegania w moim sportowym życiu została nieco zachwiana. Był rok 2015 - kiedy mówiłem o uprawianiu sportu wiadomo było, że mówiłem o bieganiu. Inne aktywności? Sporadycznie, bez większego zaangażowania i na pewno bez pasji. Byłem na szkoleniu w Koszalinie, gdzie odbywał się bieg sztafetowy na dystansie 100 kilometrów. Szalona idea wymagała zaangażowania szalonych osób, biegowych świrów, a za takiego właśnie uważałem Michała. Długo go nie namawiałem na przyjazd. Ba! Na przyjazd rowerem! Bo jak szaleć to szaleć - plan był taki, że po zakończeniu sztafety (oprócz nas drużyna miała jeszcze 3 członków) ruszymy pociągiem do Słupska, a dalej do Trójmiasta rowerami!
Wtedy bieg nie robił na mnie żadnego wrażenia, za to setka kilometrów na rowerze? Z punktu A do punktu B? Byłem tym podekscytowany jak dziecko! W dodatku startowaliśmy dość późno i większość trasy zrobiliśmy w nocy. A piszę to wszystko, bo to właśnie wtedy pomyślałem, że rower to może być to! Skoro w bieganiu ciągle prześladują mnie kontuzję to może trzeba sięgnąć po alternatywę. Na początku nie mogłem jej znaleźć, ale po tym przejeździe (zakończonym o 3 nad ranem pod domem totalnie zaskoczonej żony! :) ) wiedziałem już, że to mnie kręci. To był początek pięknej przygody, która trwa do dzisiaj. Na święta 2015 roku dostałem swoją pierwszą szosę i jak tylko zrobiło się nieco cieplej ruszyłem przed siebie.
W zasadzie od razu lądując na... NDW. Wtedy jeszcze nie znałem tego podjazdu. Nie wiedziałem, że nie tylko dla mnie jest on kultowy. Niemniej pojawiałem się na nim regularnie i praktycznie od samego początku był dla mnie wyznacznikiem tego w jakiej jestem formie. Niemniej dopiero w 2018, gdy założyłem konto na Stravie, gdy odkryłem segmenty zacząłem porównywać swoje czasy na tym podjeździe.
Pierwszym, choć niezbyt ambitnym, wyzwaniem było złamanie 6 minut, co udało się niemal od razu. Znacznie dłużej męczyłem się z barierą 5 minut. Mimo, że zacząłem pojawiać się na Rondo Chwaszczyno to raczej NDW zaliczałem już na solo albo w grupetto notując przeważnie 5 minut z mniejszym lub większym ogonem.
Dopiero w 2020 roku, również podczas Rondo, odnotowałem 4:42! Co może na kolana nie rzuca, ale ważąc ponad 90 kilogramów musiałem już solidnie się napocić, żeby w takim czasie dotrzeć na górę. A o tym jak bardzo niech świadczy fakt, że przez ponad 2 lata mimo solidnych treningów nie udało mi się poprawić tego wyniku. Choć prawdą też jest, że ani razu na poważnie się za niego nie wziąłem.
Aż nadszedł obecny rok, kiedy to parokrotnie PR był na wciągnięcie ręki - 4:44, 4:45... Wiedziałem, że jest noga i grzechem byłoby tej wiedzy nie wykorzystać!
Od rana byłem pewny swego - wiedziałem, że dziś pojadę po PR na NDW. Aby jeszcze dodatkowo się zmotywować napisałem o swoich planach Bodziowi, a później jeszcze Patrycji. Wiedziałem, że tuż przed początkiem na pewno zaczną się głupie myśli w głowie, że może jednak nie dzisiaj, że w sumie coś tam w kolanie strzyka, udo lekko jest obolałe. I wiedziałem, że wówczas fakt, że głośno powiedziałem co dzisiaj zrobię - pomoże mi to zrobić.
Dojazd bardzo spokojny, bez żadnego szarżowania, z paroma krótkimi sprintami pod górę. Tuż przed samym NDW - korek. Zawróciłem w stronę Sopieszyna i zrobiłem drugie podejście. Tym razem w miarę czysto. Na Wahoo miałem ustawione Strava Live Segments więc od razu wiedziałem czy idzie dobrze czy jednak dupa. Choć tego drugiego w ogóle nie brałem pod uwagę.
Ruszyłem od początku mocno, ile fabryka dała. Efekt? Sekunda straty po 180 metrach... Tutaj nastąpiła mała konsternacja. Czyżbym aż tak mocno jechał robiąc to 4:42? Może jednak noga nie jest obecnie aż taka mocna? Ch***! Trzeba zrobić swoje i zobaczyć efekty!
Mijam zakręt za zakrętem i na wypłaszczenie wjeżdżam z zapasem 5 sekund. Wiedziałem, że przede mną najtrudniejszy moment. Przeklęta płaska półka, na której zamiast odpocząć muszę jeszcze dokręcić. Tak robię! Dokładam kolejne 2 sekund. Jest super, ale...
Zaczynam tracić czucie w rękach. Ledwo mogę utrzymać kierownicę! Pierwsza myśl - mam zawał, muszę zwolnić, zatrzymać się, wezwać pomoc. Lekka panika. Chyba cała krew krążyła po nogach i niewiele trafiało do mózgu, bo chwilę zajęło mi zanim doszedłem, że to żaden zawał, a po prostu tak mocno ściskam kierownicę napierając z całych sił na pedały...
Przez to zamieszanie straciłem 3-4 sekundy, ale momentalnie je odrobiłem z nawiązką na drugiej części podjazdu. Na szczycie zameldowałem się z nową życiówką wynoszącą 4:34 i nie boję się powiedzieć na głos, że na dzień dzisiejszy stać mnie żeby złamać 4 i pół minuty. Czy spróbuję? Nie wiem. NDW stanowi odnośnik tego czy jestem w formie. Dziś wiem, że jestem więc może lepiej w inny sposób ową formę wykorzystać niż latać na solo pod okoliczną górkę :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz