Pogoda? Jak wszystko tego dnia - niczym piach w oczy... Pierwszy dzień upałów rzędu 30°C i lepiej. Ogólnie lubię jeździć w takich warunkach, ale jak każdy - potrzebuję czasu na zaadoptowanie się do nich. Tutaj tego czasu nie było. Nie ma co się jednak mazać - dla każdego pogoda była taka sama :)
W przeciwieństwie do startu na Cyklo - zadbałem o nawodnienie i zabrałem ze sobą na trasę bukłak oraz dwa bidony. Liczyłem, że to pomoże w walce ze skurczami (mały spojler - nie pomogło).
Start masowy to coś czego mi brakowało na imprezach gravelowych, ale tutaj ciężko żeby było inaczej, bo na długi dystans w Kartuzach zdecydowała się zaledwie garstka osób. Ruszyliśmy punktualnie o 6:09 :) I trzeba przyznać, że dość żwawym tempem. Średnia z pierwszych 12 kilometrów to ponad 30 km/h. Przy mojej formie to szaleństwo, ale niestety bądź stety trwałem w nim.
Pierwszy podjazd dokonał wstępnej selekcji. Zostaliśmy na czele we trzech - z Patrykiem Sienkiewiczem i Krzyśkiem Czetyrko. I o ile Patryk zaraz nam odjechał - o tyle z Krzyśkiem spędziłem znaczną część czasu na trasie. Jego nazwisko było jedynym jakie kojarzyłem na liście startowej. I chociaż to jego brat - Grzesiek, jest jak na razie nie pokonany w ultramaratonach gravelowych, to Krzysiek też przypadkowym rowerzystą nie jest ;)
We dwóch było znacznie łatwiej jechać - nie dość, że można było rozmową odciągnąć głowę od upału i zmęczenia, to jeszcze pilnowaliśmy się wzajemnie z piciem. Organizator zaplanował bufet na 180 kilometrze, ale ustaliliśmy że zatrzymamy się jakieś 60 kilometrów wcześniej w przydrożnym sklepie, a później zobaczymy czy kolejne uzupełnienie zapasów będzie niezbędne.
Po kilkudziesięciu kilometrach jazdy we dwóch, dołączył do nas Wojtek Dworczyk. Gdzie dokładnie? Pojęcia nie mam.... Powiedziałbym, że teraz to już szliśmy po zmianach jak Bodzio Express na Żuławach. Tyle tylko, że jakie zmiany? Jaka praca? W zasadzie to była jedna wielka walka o przeżycie. Tak po prawdzie to 3 walki, bo każdy, mimo że razem, swoją toczył niezależnie.
Jeszcze do postoju na 120. kilometrze jakoś dotarłem. Napiłem się, schłodziłem, uzupełniłem zapasy. Wydawało się, że wszystko jest ok. Chociaż tętno od pierwszych kilometrów skaczące aż do 180 bpm mogło wskazywać, że prędzej czy później będę miał problemy.
Takowe pojawiły się już 10 kilometrów za bufetem. Klasycznie - skurcze. Udało się je jeszcze jakoś opanować. Jednak zaczynało brakować mi sił. Po kolejnych 10 kilometrach puściłem koło chłopaków i zostałem sam. Jaka to była bomba! Parę razy miałem już zjazd energetyczny, ale nigdy aż taki! Miałem dość wszystkiego. Skurcze, kryzys, bomba - ostatnie o czym myślałem to kontynuowanie jazdy. Tyle tylko..... że ciągle jechałem. W tym momencie byłem na 4 pozycji, po cichu liczyłem że ktoś skapituluje i chyba tylko to sprawiało, że nie zrezygnowałem z dalszej rywalizacji.
A skoro tak to wyobraźcie sobie jak się poczułem jak jeszcze przed bufetem minął mnie Marcin Pastusiak. Marzenia o podium odjechały. Głowa siadła całkowicie, a fakt że ciągle byłem na trasie zawdzięczałem temu, że znajdowałem się dość daleko od domu.
I to by było na tyle :) |
Taki pojawił się po pokonaniu około 195 kilometrów - padł Wahoo, zostałem bez nawigacji. Niby jeszcze spróbowałem wrzucić ślad GPX do zegarka, ale w gruncie rzeczy wiedziałem, że klamka już zapadła. TOP5 mnie nie interesowało, podium odjechało, a ja byłem w naprawdę opłakanym stanie. Dobiłem jeszcze do 200 kilometra i zadzwoniłem do teścia, żeby mnie zgarnął.
Czy dzisiaj uważam, że to była słuszna decyzja? Zdecydowanie. Powinienem zakończyć to znacznie wcześniej. O tym do jakiego stanu się doprowadziłem niech świadczy fakt, że aby w ogóle zasnąć żona przyniosła mi do łózka kompresy lodowe. Naprawdę pierwszy raz w życiu jakakolwiek aktywność zniszczyła mnie aż do tego stopnia. Jednak zamierzam tam wrócić! Bo poziom organizacji był TOP! W dodatku trasa - coś pięknego! Mogłoby być tylko nieco mniej piasku, ale wszystkim się nie dogodzi 😁
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz