Fot. cyklo.info.pl/ |
Czy taką właśnie imprezą był ostatni Cyklo Gravel Gdańsk? Oj nie! Zdecydowanie nie. Byłem nakręcony na tą imprezę, chociaż nie ukrywam, że zeszłotygodniowe starty w GPA zakończone dwukrotnym podium, zdjęły nieco presji jaką na siebie gdzieś w głowie nakładałem.
Cyklo Gravel Gdańsk kojarzył mi się niestety ze sporym zawodem z uwagi na zeszłoroczny start, z którego relację zakończyłem słowami "Chciałem, robiłem co mogłem, ale dziś to nie był mój dzień, mój wyścig! Jeszcze wrócę - mocniejszy i mądrzejszy ;)"
Dzień przed startem napisałem do Jurka, który niedawno ogolił Sudovię z propozycją, żebyśmy pojechali razem. Wystartowaliśmy o 5:50 i jeszcze na parkingu pod Decathlonem oderwaliśmy się od reszty grupy. Słaby jestem na szosowych zjazdach, a na tych szutrowych wygląda to jeszcze gorzej, w związku z tym musiałem się sporo namęczyć żeby nie jechać 219,5 kilometra na solo.
Trasa w sporej mierze pokrywała się z tą z zeszłego roku dlatego niespecjalnie często musiałem gapić się w nawigację. Zresztą na ogół wystarczało pilnowania koła Jurka.
Tym razem nabrałem ze sobą całkiem sporo żeli, ale... tylko jeden bidon izotniku - drugi niestety okazał się zbyt wąski i latał w koszyku... Pamiętając rok ubiegły zapaliła się lampka ostrzegawcza, ale uznałem, że powinno być dobrze. Czemu tak pomyślałem? Nie wiem. Tym bardziej, że przed tygodniem właśnie skurcze wyeliminowały mnie z finiszu podczas GPA.
Po mniej więcej 80 kilometrach (dokładnie jak przed rokiem - sic!) pojawiają się delikatnie spięcia w udach. Do mety 140 kilometrów.... Jeszcze się nie poddaję, ale już wiem że o ile nie zdarzy się nic nadzwyczajnego pozostanie mi walka o drugie miejsce. Mówię Jurkowi, żeby się nie oglądał jak zostanę, bo zaczynają się problemy ze skurczami.
Ostatecznie niemal dokładnie na 100. kilometrze zostaję sam. Kilka razy muszę przystanąć, żeby rozciągnąć nogi. Dramat, dramat i jeszcze raz dramat. Tutaj już byłem wqrzony na maksa. Drugi rok z rzędu i drugi raz daję dupy i w tak frajerski sposób eliminuję się z walki o dobre miejsce. Prze głowę przeleciała nawet myśl o zejściu z trasy. Jednak ostatecznie postanowiłem dojechać do końca, żeby zaliczyć dłuższy trening - po prostu trening.
Na bufecie w Kartuzach uzupełniłem bidon, napiłem się wody, wziąłem 3 Cole, 3 banany i pojechałem dalej bez zbędnej straty czasu. Tego i tak traciłem co niemiara na każdym podjeździe. W porównaniu do zeszłego roku - byłem w stanie powolutku wjeżdżać, ale tylko na najlżejszym przełożeniu i możliwie najniższej kadencji. No cóż lepsze to niż butowanie.
Jak wyglądała sytuacja w klasyfikacji nie sprawdzałem. Znając listę startową zakładałem, że jeżeli dojadę to skończę zawody na 7-10 miejscu. Co jakiś czas oglądałem się za siebie czekając aż miną mnie chłopaki z Automatyki. Jednak najbardziej skupiałem się na tym jak ustawiać nogę, żeby nie pojawił się skurcz.
Te 120 kilometrów to była prawdziwa męka. Niby malownicza, fajna trasa, a ja nijak nie mogłem się nią cieszyć. Sprawy nie polepszała również pogoda. Ulewa -> słońce -> wiatr i tak w kółko. Przemoczeni jechaliśmy już niemal od początku. Powiedzieć, że była to pogoda dla koneserów to jak nie powiedzieć nic :)
Ostatecznie na mecie melduję się ponad pół godziny za Jurkiem. Tam dostaję informację, że jestem drugi. Niedowierzam? Pewien jestem, że nie są jeszcze uwzględnione wszystkie czasy i dlatego błędnie zostałem ulokowany na drugiej pozycji. Mija jednak czas, a Bartek zaprasza mnie na dekorację mówiąc, że nikt nie ma już w zasadzie szans na strącenie mnie z drugiej lokaty. Szok? Mało powiedziane, bo choć właśnie po to rano tutaj przyjeżdżałem to po tym co się wydarzyło na trasie nawet nie pomyślałem o podium.
PS: A koła okazały się sztywne jak cholera - 9 godzin napierania po każdej nawierzchni, a na tylnym trójkącie nie ma nawet śladu obtarcia! Vinci - chapeau bas!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz