Po zeszłorocznej edycji początkowo mówiłem, że nigdy więcej tu nie wrócę. Później moja stanowczość i zdecydowanie nieco osłabły. A w dalszej kolejności... nabrałem ochoty na powrót na trasę GLG. Tyle tylko, że tym razem moim celem miało być nie samo ukończenie, a powalczenie o jak najlepszy wynik.
W zasadzie jeszcze mniej więcej na miesiąc przed imprezą wierzyłem, że tak właśnie będzie. Aczkolwiek im bliżej było dnia startu tym więcej rzeczy szło totalnie nie po mojej myśli. Zaczynając od 7anna, która wystawiła mnie na kilka dni przez imprezą i zostawiła bez roweru (choć wszystko mieliśmy wcześniej dogadane), przez zapalenie krtani jakiego się nabawiłem tuż przed imprezą (miałem nawet wykupiony antybiotyk, choć zamierzałem go wziąć dopiero jakby pojawiła się gorączka) kończąc na fatalnym stanie mojego Krossa którego jako tako (koronki do kasety dobrałem z kilku różnych znalezionych w garażu, a mleko do tylnej opony z 3 różnych gum - efekt montowania roweru na 2h przed odjazdem).
Musiałbym być naprawdę głupi licząc na nie wiadomo jaki wynik biorąc te wszystkie okoliczności. A jednak tanio skóry nie zamierzałem sprzedać. Z Dawidem jechałem już przed rokiem i na samym początku powiedziałem mu że tym razem żadnej zachowawczej jazdy ma nie być. Jasne - szarpanie i upalanie zapałek od początku byłoby głupie, ale jazda swobodnym tempem bez przesadnego oszczędzania sił - to był cel.
Od samego początku mieliśmy w planie jazdę w 3-osobowej grupie z Dawidem i Krzyśkiem. Z tym pierwszym często trenuję na Żuławach, rok temu wspólnie pokonaliśmy GLG. Zaś drugiego poznałem na Kaszubskim Gravelu w Kartuzach i od razu zaskoczyło - dobrze się rozumieliśmy i na tyle dobrze nam się razem jechało, że umówiliśmy się na wspólny start w GLG.
Już na starcie zwróciliśmy uwagę na jeszcze 2 osoby w naszej grupie - Patryka i Łysego. O ile tego pierwszego poznałem dopiero na imprezie o tyle z Tomkiem jeździliśmy już wiele razy. Każdy z nich celował w podium, a to już zapowiadało ciekawą jazdę. I taka w zasadzie była choć nasz youtubowy kolega Patryk szybko zaatakował na brukach i tyle go widziliśmy (przynajmniej na dłuższy czas). W sumie Łysy też szybko podkręcił tempo, po czym zostaliśmy we trzech.
Plan na pierwszy postój był taki, że zatrzymamy się dopiero przy sklepie na 150 kilometrze, uzupełnimy bidony, jedzenie i lecimy dalej. Czy coś się do tego czasu działo? Chyba niewiele. No może poza tym, że przeskoczyliśmy Łysego, który miał defekt. Tomek jednak to mocny gość więcej już na 160 kilometrze jechaliśmy we 4. Różnica między nim a naszą trójką była jednak taka, że on miał w planie postój w Gołdapie na 200 kilometrze, a my zamierzaliśmy lecieć aż do Olecka.
Łysy więc szybko nam odjechał, żeby ogarnąć swój postój. I zrobił to na tyle skutecznie, że na mecie miał nad nami niemal 2h przewagi :O My zaś dalej jechaliśmy we 3.
Naprawdę chciałbym napisać o jakiś niestworzonych rzeczach jakie działy się na trasie. Tyle tylko, że nie działo się totalnie nic. Tempo które wynosiło nieco ponad 24 km/h pod koniec dnia zaczynało coraz mocniej spadać. Temperatura zrobiła się na wieczór taka, że mimo iż założyłem nogawki, czapkę, rękawice, bieliznę termoaktywną - marzłem coraz bardziej. Największą głupotą było zostawienie ochraniaczy na letnie buty, a odczułem to szczególnie nad ranem gdy przed cyfrą temperatury pojawił się minus!
Tuż przed Oleckiem dostałem drugie życie. Singiel wokół jeziora pokonałem naprawdę żwawo. Po drodze minąłem kolegę Patryka, który ewidentnie miał dość jazdy na dzisiaj. Niestety mimo, że jadłem i piłem to możliwość spożycia ciepłego posiłku zawrócił mi w głowie. Bagietka, hot dog, kawa - wszystko to sprawiło, że po wyjeździe ze stacji miałem straszny kryzys. Ostatnie na co miałem ochotę to kontynuowanie jazdy. Na moje szczęście - prowadzenie w tym momencie wziął na siebie Krzysiek, a ja po prostu tępo naciskałem na pedały.
Trwało to dobre 2 godziny, ale w końcu doszedłem do siebie. Napieraliśmy do Mikołajek. Napisałbym, że humory dopisywały, ale miałoby to tyle wspólnego z prawdą co słowa Sasina... Nie było jakoś fatalnie - Dawid niby narzekał, ale robił to od samego startu i już przywykliśmy, a Krzysiek nie mówił prawie nic. Raz na jakiś czas, gdy dostał SMS od dziewczyny albo brata, dawał znać jak nam idzie na tle reszty zawodników. Swoją drogą to ciekawe, że ultramaratony z racji tego, że na trasie spędza się mnóstwo czasu pozwalają poznać nowych ludzi, nawiązać nowe znajomości, poznać gości z którymi się jedzenie, a my ze sobą nie gadaliśmy prawie wcale. Mam wrażenie, że z Dawidem przez 2h jazdy autem zamieniłem kilka razy więcej zdań niż przez dobę GLG.
W Mikołajkach (438km) zameldowaliśmy się w takim czasie, że śmiało mogliśmy zejść czasowo poniżej doby. Problem jednak polegał na tym, że sprawdziliśmy aktualną klasyfikację - strata do podium wynosiła nieco ponad pół godziny, a to już nie wróżyło sukcesu. Przewaga nad kolejnym zawodnikiem była niemal równie spora. Podjęliśmy więc decyzję, że od tej pory jedziemy po prostu na metę bez żadnego zaginania się, a kreskę pokonujemy całą trójką.
I tak też się stało - 24 godziny i 12 minut trwała nasza przygoda z trasą. Co przełożyło się na 5 miejsce w klasyfikacji piątkowej i 11 miejsce w klasyfikacji ogólnej imprezy (na blisko 400 uczestników). Czy to dobrze czy to źle? Jest progres i to mimo tych wszystkich przeciwności, a to już uznać należy za sukces.
W tym miejscu chciałbym szczególnie podziękować VINCI Wheels - to dzięki nim miałem okazję ścigać się na najlepszych kołach gravelowych na jakich kiedykolwiek jeździłem. Przed rokiem na GLG to z kołami miałem największe problemy. Tym razem leciałem po brukach niemal nie zwracając na nie uwagi. Ważąc niemało, dodatkowo mając obładowany rower nie raz dowaliłem na dziurze, a koła do teraz nie wymagają użycia centrownicy ;) Chapeau bas za ten model - Vinci GRV!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz