Na skróty

9 września 2015

W przededniu 53. Biegu Westerplatte

   Już za niecałe 3 dni stanę na starcie 53. Biegu Westerplatte. Jeszcze niedawno zamierzałem potraktować tą dychę jedynie jako sprawdzian przed maratonem. Jednak im bliżej biegu tym bardziej zmienia się moje podejście. Nakręcam się z każdym kolejnym dniem. Zamierzam powalczyć o Season Best, a więc pobiec poniżej 42 minut i 1 sekundy. Taki czas uzyskałem w maju w Koszalinie podczas Biegu Wenedów i jestem w 100% pewien, że obecnie jestem w lepszej formie.


   Oczywiście nie wszystko zależy ode mnie. Zdrowie, pogoda, dyspozycja dnia - jest wiele zmiennych, na które nie mam wpływu. Niemniej mam to poczucie, że ze swojej strony zrobiłem to co zrobić chciałem. A to dodaje pewności siebie. Pewności siebie, która jest niezbędna do dobrego startu.
   Duży wpływ na moje samopoczucie ma też dzisiejszy trening. Już od zeszłego tygodnia mówiłem, że środowy trening będzie najważniejszy. W planach była powtórka z zeszłego tygodnia, czyli - interwały. Konfiguracja również bez zmian - 5 x 1000 metrów po 3:50/km na przerwie 2:30.
   Jedyne co się zmieniło to miejsce i pogoda. O ile przed tygodniem latałem po lidzbarskim stadionie. O tyle teraz udałem się na tartan gdańskiej AWFiS. W Gdańsku możliwość skorzystania z bieżni kosztuje 14,99 zł. jednak byłem na to przygotowany, po ostatnim razie. Pani szybko wypisała mi fakturę i mogłem ruszać na tor.
   Już podczas przebierania się czułem delikatne napięcie. Ale nie paraliżujące - wręcz przeciwnie - byłem nakręcony i aż nie mogłem się doczekać. Rozgrzewka tylko wzmogła to wszystko. W końcu chwilę przed 9 rozpocząłem właściwą część treningu.
   Na stadionie biega się o tyle łatwo, że bez problemu można kontrolować tempo śledząc czas i oznaczenia namalowane na bieżni. Chcąc biec po 3:50/km musiałem każdą setkę pokonywać w 23 sekundy.
   Niby wszystko jasne - linie widoczne i dokładnie wskazujące dystans, czas wyliczony co do sekundy i kontrolowany co 100 metrów. A i tak pierwszy kilometr poleciałem w 3:40. Trochę za szybko, ale i tak lepiej niż przed tygodniem (3:38).
   Czułem się wyjątkowo dobrze. Zacząłem nawet rozważać większą ilość powtórzeń. Kolejny tysiączek machnąłem w 3:47 i ciągle miałem zapas sił. Pojawiły się myśli, że może za bardzo się oszczędzam tempem bądź długością przerwy.
   I wtedy nadszedł 3. kilometr. Tutaj już było ciężko. Naprawdę ciężko. Jęzor na brodzie, sapanie niczym lokomotywa. Pomyślałem, że pewnie podkręciłem tempo do 3:30/km i to dlatego. Jednak Gremlin brutalnie obdarł mnie ze złudzeń - 3:46. Już wiedziałem, że nawet o te 5 powtórzeń będzie jednak trzeba powalczyć. Nadzieja na "łatwe i przyjemne" interwały prysnęła jak mydlana bańka. Z głowy ulotniły się też myśli o dodatkowych powtórzeniach.
   Na 4. tysiączku starałem się w pełni kontrolować tempo. Pierwsze 2 setki pobiegłem nieco za szybko, więc na kolejnych zwolniłem. Było ciężko, ale nie fatalnie. Trochę mnie przytykało, za to noga podawała jak należy. Wiedziałem, że nie mogę pójść w trupa przed ostatnim powtórzeniem.
   No i właśnie w końcu nadeszła ostatnia seria. Zacząłem mocno, a nawet za mocno. Po 200 metrach miałem jakieś 4-5 sekund zapasu. Bieg w takim tempie musiał spowodować to co spowodował - od 3. setki nogi dosłownie mnie paliły. Odrobinę zwolniłem. Po 600 metrach miałem około 2-3 sekund zapasu. Jednak na ostatniej prostej znowu znalazłem w sobie jeszcze trochę mocy i ostatecznie zakończyłem 5. tysiączka w czasie 3:45.
   Później chwilę potruchtałem, dając czas na uspokojenie się sercu i oddechowi, a następnie zaserwowałem sobie konkretną porcję rozciągania. Na sam koniec wciągnąłem jeszcze Salomony i machnąłem 2-kilometrowe schłodzenie w lesie. Teraz od startu dzieli mnie jeszcze jeden spokojny trening (być może dorzucę do niego jeszcze kilka przebieżek, ale to już zależy od chęci w danym dniu). W piątek zrobię przerwę, a w niedzielę - OGIEŃ! Oby zdrowie dopisało, a noga podawała! Za buziaka na mecie do mojej Pati wypruję z siebie flaki :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz