Na ten trening czekałem już od dłuższego czasu. W końcu miałem po raz pierwszy w tym roku przejechać ponad 100 kilometrów. Do tej pory zdarzyło mi się to dwukrotnie i dwukrotnie towarzyszył mi Michał. Chyba więc nikogo nie zaskoczę jak napiszę, że i na dzisiejszą jazdę umówiłem się z Michałem. Start zaplanowałem w Chwaszczynie o 6:30. Jak to ustalałem wydawało mi się to idealnym terminem.
Za to dziś rano miałem zgoła odmienne zdanie. Położyłem się około 22. W zasadzie to nie położyłem się - ścięło mnie z nóg. Spałem jak zabity. Kiedy o 4:40 zadzwonił budzik myślałem, że to jakieś żarty. Byłem jednak na tyle przytomny, że wiedziałem iż nie dysponuję czasem na ociąganie się jak mam ze wszystkim zdążyć.
Przyjęcie pozycji pionowej sprawiło, że moja głowa miała ochotę eksplodować. W dodatku byłem spocony jak szczur. Od razu pomyślałem, że jest na pewno chory i powinienem wracać do ciepłego łóżka. Tyle, że podświadomie czułem, że raczej głowa próbuje znaleźć jakąś wymówkę.
Powlokłem się do kuchni. Dziś nawet owsianka nie smakowała aż tak wybitnie jak zawsze. Pewnie przez te niedojrzałe banany. Cały czas pod górę - pomyślałem. Kawa również nie wywołała cudu.
Na komputerze rozrysowałem trasę dla Pati, żeby wiedziała gdzie jestem. Wskoczyłem w strój, spakowałem Agisko - kilka żeli, batonów, izotonik. Jeszcze tylko buziak dla moich Skarbów i mogłem ruszać.
Pierwsze obroty - dramat. Tętno od razu poszybowało w górę. Do tego zadyszka i brak chęci. Może naprawdę coś mnie bierze? Tylko, że jak już się umówiłem to pojadę chociaż do Chwaszczyna.
To była świetna decyzja. Z każdą kolejną minutą zyskiwałem chęci. Organizm też zaczął dochodzić do siebie. Na podwórku było przeraźliwie zimno. Wszystko pokrywał szron. Postanowiłem więc rozgrzać się w najlepszy możliwy sposób - napierając na pedały. Czułem jak się rozpędzam z każdym kilometrem. Do Chwaszczyna dojechałem w 19 minut, czego nie zakładałem nawet w bardzo optymistycznej wersji.
Na rondzie chwilę poczekałem na Michała. Wiedziałem, że jak nie zostawił mi żadnej wiadomości, że go nie będzie to się pojawi. I faktycznie - chwilę po 6:30 dwa Tribany ruszyły na trasę. Zaplanowałem, że z Chwaszczyna pojedziemy przez Żukowo do Kartuz, a dalej polecimy na Przodkowo, Łebno, Szemud, Nowy Dwór Wejcherowski, Koleczkowo i z powrotem do Chwaszczyna. Trasa w znakomitej większości pokrywała się z trasą pokonywaną przez chłopaków z Ronda C3C. Jechałem jej nieco krótszą wersją przed tygodniem i naprawdę jest super!
Michał rzucił, że skoro ja wyznaczałem trasę to ja mam prowadzić. Tyle, że... miałem dzisiaj rowerowy Dzień Konia. Jechało mi się rewelacyjnie. Parę razy zdarzyło mi się trochę za bardzo odjechać. A nie chciałem z tego treningu robić wyścigu. Tak więc jechaliśmy dość spokojnie. Odjechałem dopiero przed Kartuzami i na wjeździe do miasta poczekałem chwilę na Michała. Kiedy dojechał stwierdził, że musimy zweryfikować plany, bo kompletnie nie chcę z nim współpracować jego uda i podjazdy go wykańczają. Czułem, że coś jest nie tak, bo jeżdżąc kilka razy razem to raczej ja miałem problemy, żeby nadążyć.
Ustaliliśmy, że jedziemy razem do Kobysewa i tam robimy wjeżdżamy na kawę na Lotos, a następnie się rozdzielamy. Michał wraca do Gdańska, a ja kończę pętlę w pojedynkę.
Kawa na stacji dobrze mi zrobiła. W końcu jako tako wróciła czucie w palcach nóg i rąk. Było naprawdę cholernie zimno!
Na liczniku miałem 45 kilometrów. Wiedziałem, że przede mną jeszcze co najmniej 60. Czy mi się chciało? Pewnie, że tak. Trzycyfrowy wynik zawsze cieszy.
Ruszyłem pełny werwy. Pierwszą piątkę po rozdzieleniu zrobiłem z prędkością około 28 km/h i to był ostatni wynik poniżej 30 km/h przez kolejnych 25 kilometrów.
Gdybym napisał, że dawno mi się tak dobrze nie jechało to bym skłamał, bo tak jak dzisiaj jeszcze chyba nigdy mi się nie jechało. Słońce pokazało się na dobre. Wzrosła temperatura. W dodatku nie było żadnego wiatru, a i samochodów było jak na lekarstwo. Po prostu bajka.
Trochę zlekceważyłem podjazd pod NDW i gdzieś pod koniec miałem go już dość. Udało się jednak wspiąć na samą górę.
Przez Koleczkowo i Bojano dosłownie przeleciałem. Nim się obejrzałem - byłem ponownie w Chwaszczynie. Nieco zeszło ze mnie ciśnienie. Pojawiły się delikatne podmuchy wiatru. Lekko siadło tempo.
W Pępowie pojawiłem się ponownie po 4 godzinach. Przejechałem 110 kilometrów. Byłem zadowolony i... niespecjalnie zmęczony. Tak jak pisałem wcześniej - miałem Dzień Konia. Dzisiaj żadna trasa nie byłaby straszna. Życzę każdemu takich dni i takich treningów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz