Na skróty

10 kwietnia 2016

Praca zespołowa na inaugurację Kaszuby Biegają 2016 - relacja z VIII Biegu Piaśnickiego

   Nie tak miał wyglądać ten bieg. Nie tak miała wyglądać inauguracja cyklu Kaszuby Biegają. Zdecydowanie miało być inaczej. I wszystko szło w dobrym kierunku. Aż do pewnego pechowego weekendu i nieszczęsnej kontuzji. Kontuzji, która wykluczyła mnie ze ścigania się, z trenowania. A i truchtać pozwala tylko od przypadku do przypadku.
   Niemniej ludzie ponoć dzielą się na tych którzy widzą szklankę w połowie pustą i na tych którzy twierdzą, że szklanka jest w połowie pełna. Mi zdecydowanie bliżej do tych drugich. Zamiast zadręczać się, że nie mogę biegać zacząłem wykorzystywać zyskany czas na chociażby jazdę rowerem czy pływanie.
   Wracając jednak do tematu - Biegu w Piaśnicy odpuszczać nie zamierzałem. Plan związane z walką o wynik musiałem odłożyć w czasie. Przynajmniej jeżeli mówimy moim wyniku. W końcu nie zapomniałem jak się biega. Nad kondycją pracowałem na rowerze. Zaproponowałem więc Małej, że ją poprowadzę. Co mnie ucieszyło - przyjęła propozycję.
   Do Piaśnicy pojechaliśmy tylko we dwójkę. Tym razem Pati i Mieszko wypoczywali w domu. Na miejscu zameldowaliśmy się chwilę przed 10. W biurze zawodów wszystko było przygotowane na medal, dzięki czemu odbiór pakietów zajął nam dosłownie chwilę.
   W ostatnim momencie zdecydowaliśmy się na zostawienie klubowych longsleeve'ów w depozycie. I to była bardzo dobra decyzja tego dnia, o czym mieliśmy się niedługo przekonać. Pogoda była wręcz idealna do biegania - pełne słońce i około 15 kresek powyżej zera.
   Około 10 wskoczyliśmy do autobusu, który zawiózł nas na start do Wejherowa. Tam na rozgrzewce ponownie odezwała mi się delikatnie lewa kończyna. Powiedziałem Małej, że w trakcie biegu być może będę musiał odpuścić.
   Tuż przed startem, wśród sporej liczby znajomych twarzy, wysłuchaliśmy hymnu państwowego. Punktualnie o 10:39 ruszyliśmy na trasę. Trasę, która przed biegiem w mojej głowy wyglądała tak - kilometr płasko, kilometr mocno w górę, 8 kilometrów płasko bądź z górki.
   Nie myliłem się tylko w kwestii dwóch pierwszych odcinków. Na płaskim Mała osiągnęłaby czas około 45 minut, więc zaczęliśmy delikatnie szybciej - 4:24. Wiedzieliśmy, że na podbiegu sporo stracimy. I faktycznie drugi tysiączek był najwolniejszym tego dnia - 5:08. 
   Wszystko było jednak pod kontrolą. Taki był plan i konsekwentnie się go trzymaliśmy. Przynajmniej do tego momentu. Dalej już było znacznie gorzej. A może nie tyle gorzej, co - bardziej spontanicznie. 
   Otóż okazało się, że trasa wcale nie jest tak płaska i asfaltowa jak się spodziewałem. Kurczę - płasko nie było tam w ogóle. Non stop albo napieraliśmy pod górę albo cisnęliśmy w dół. Jeżeli chodzi o podłoże to owszem lecieliśmy ścieżką rowerową. Tyle, że nie asfaltową jak założyłem, a... leśną :)
   W takiej sytuacji skrupulatne trzymanie się tempa nie miało większego sensu. Zaczęły się interwały - spokojnie pod górę i szybko w dół. Biegłem przodem i od czasu do czasu odwracałem się, aby sprawdzić czy dystans między mną i Małą się nie zmienia.
   Na 5. kilometrze zlokalizowany był punkt z wodą. Zanim do niego dotarliśmy zapytałem Małej czy chce mocno pić. Powiedziała, że weźmie tylko małego łyka i resztę wyleje na głowę. Ja zaś wziąłem drugi kubek i niewiele myśląc chlusnąłem jej prosto w twarz. To już nasze sprawdzone zagranie ;)
   Do 7. tysiączka biegło się naprawdę nieźle. Dopiero gdy zapuściliśmy się bardziej w lasa górki dały się we znaki. Kilka solidnych podbiegów od razu przyniosły efekt - drugi tego dnia kilometr powyżej 5 minut.
   Aczkolwiek od tego momentu było już tylko lepiej. Na 9. kilometrze Mała nawet wyskoczyła mi zza pleców i przez kawałek to ona dyktowała tempo.
   Prawdziwym majstersztykiem była jednak końcówka. Na około 300 metrów przed metą pokazałem Małej jakąś biegaczkę przed nami i powiedziałem, że nie ma opcji, że jej nie wyprzedzimy. Rozpoczęła się szaleńcza pogoń. Pogoń zakończona sukcesem. Na ostatniej prostej Mała więcej czasu przebywała w powietrzu niż na ziemi. Dosłownie frunęła do mety. A tę osiągnęliśmy po 47 minutach i 18 sekundach. I choć żadne z nas nie poprawiło tego dnia swojej życiówki, nie nabiegało kosmicznego czasu to i tak z Piaśnicy wracaliśmy cholernie zadowoleni. Bo to był naprawdę dobry bieg. A lepsza od biegu była chyba tylko grochówka na mecie :)

2 komentarze: