Była godzina 19:20, gdy wyszedłem z gabinetu fizjoterapeuty. W moim przypadku Zdecydowanie zbyt późna na jakąkolwiek aktywność. W dodatku spadające ciśnienie też nie zachęcało do aktywności. Tego dnia nic jednak nie mogło mnie powstrzymać. Byłem nakręcony na bieganie tak jak już dawno mi się nie zdarzało być. Jeszcze w środę biegając czułem rezygnację. Brakowało mi tego głodu. Praktycznie od powrotu z Bieszczad ani razu nie wychodziłem na trening z większą ochotą. Wychodziłem na zaliczenie. Tym razem było zupełnie inaczej. Może to zaleta zabiegów, dzięki którym miałem nadzieję pokonać kilkanaście kilometrów bez żadnego dyskomfortu. Nie bez znaczenia był też zapewne fakt, że miało to być biegowy debiut mojego najnowszego zakupu - plecaka biegowego! Wiele razy to podkreślałem - jestem gadżeciarzem :)
Plan na trening miałem ułożony już od rana. Chciałem pokonać tą samą trasę, z którą mierzyłem się w poniedziałek, a więc z Matarni czarnym szlakiem do Drogi Marnych Mostów, później tą drogą w stronę Oliwy i powrót szlakiem niebieskim.
Chwilę przed rozpoczęciem treningu rozmawiałem z mamą, która dopytywała jak u nas pogoda, bo u niej strasznie wieje i pada. U nas było ok - zanosiło się na lekki deszcz, ale wiatr niespecjalnie przeszkadzał. W zasadzie prawie go nie było. Bez obaw, więc wciągnąłem S-Laby i pognałem w las.
Pierwsze dwa kilometry trasy to prawdziwa bajka. Po kilkuset metrach płaskiej drogi zaczyna się zbieg. I to nie taki z serii - spokojnie zejdę bo inaczej się zabiję. Na tym zbiegu można spokojnie napierać ile fabryka dała. Oczywiście o ile nic nie boli. A dzisiaj właśnie nie bolało! Z pewną dozą nieufności względem nogi, ale napierałem przed siebie. Mało tego miałem frajdę. Autentycznie miałem frajdę z tego biegu!
Trzeci kilometr zaczął się od konkretnego podbiegu podejścia. Robiłem w ostatnim czasie porównanie, na czym wychodzę lepiej - na podchodzeniu czy podbieganiu pod strome wzniesienia. Czasowo wychodziło niemal to samo. Za to po podbiegu musiałem dać sobie chwilę na złapanie oddechu. Po podejściu mogłem od razu lecieć dalej. Także już się nie boksuję - podchodzę i napieram.
Na podejściu zorientowałem się, że nieco zmieniła się aura. Pojawił się deszcz, a co gorsza - zaczęło dmuchać. Póki biegłem głęboko w lesie, w dolinach - było ok. Za to wybiegając na wzniesienia, przecinając otwarte przestrzenie - wyglądało to nieciekawie. Jednak nie było (jeszcze) najgorzej. Niemniej wyobraźnia zaczęła pracować. Cały czas leciałem sam, żywej duszy dookoła, a co chwilę coś się ruszało po jednej i po drugiej stronie ścieżki. Starałem się nie rozglądać - robiłem swoje i parłem przed siebie.
Epicki był pierwszy, stromy zbieg. Do południa mieliśmy urwanie chmury i ścieżki wyglądały jak wyschnięte koryta rzek. Próbując się asekurować i zwalniać w trakcie zbiegu fundowałem sobie błotny surfing. Nie było więc wyjścia - postawiłem na zbieg swobodny. Udało się - pośladek wytrzymał!
Na 8. kilometrze minąłem Dwór Oliwski. Wiedziałem, że od samochodu dzieli mnie około 3,5 kilometra. W normalnych warunkach powiedziałbym, że zostało 20 minut przyjemności. Tyle tylko, że wiało coraz bardziej. Zacząłem rozważać dostanie się na Matarnię inną drogą. Tyle, że wszystkie, nawet te asfaltowe, prowadziły przez las. Najrozsądniej było więc wybrać najkrótszą, a więc tą którą planowałem - niebieski szlak.
Po minięciu 9. kilometra już tylko się rozglądałem czy aby na pewno nic na mnie nie leci. Co chwilę spadały szyszki i niewielkie gałęzie. Przestało być zabawnie. Tu już nie musiała specjalnie działać wyobraźnia. To już naprawdę nie wyglądało dobrze. Jedyne o czym myślałem to wybiegnięcie z lasu i zapakowanie się do auta.
W końcu po około 65 minutach udało się! Doleciałem na skraj lasu. I na odchodne, niedaleko za mną zobaczyłem jak wiatr łamie jedno z drzew! Na szczęście było to jedyne złamane drzewo jakie tego dnia zobaczyłem. Chcąc jednym słowem opisać ten trening... nie wiem co napisać. Mięśniowo i
kondycyjnie zapewne był to dobry trening. Ale pakowanie się do lasu w takich warunkach ciężko nazwać dobrym i na pewno nie chciałbym tego powtarzać. Niemniej po biegu - zapał nie prysł. Dziś, choć minęło już kilkanaście godzin od zdjęcia biegowych butów - ciągle czuję głód kilometrów. Chyba pora zacząć myśleć o kolejnym biegu. Tym bardziej, że wiatr nieco ucichł... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz