W tym roku nie tylko ja debiutowałem w górach. Również Mała po raz pierwszy ścigała się na górskich szlakach. Jak jej poszło? Sami przeczytajcie jej relacje:
Piątek 7:00 stacja Jelenia Góra-
po 10-godzinnej podróży dotarliśmy z Szymonem
na Dolny Śląsk. Klikadziesiąt
minut później jesteśmy już w Sobieszowie, czyli dzielnicy Jeleniej Góry
znajdującej się u podnóży Karkonoszy. Widoki na Śnieżne Kotły są stąd
przepiękne. Miejsce jest godne polecenia na wakacje J Tutaj, a dokładniej w Transgranicznym Centrum
Turystki Aktywnej, zlokalizowane jest biuro zawodów i nasze miejsce noclegowe -
pole namiotowe. Po studencku wybraliśmy najtańszą opcję J. Ten dzień upłynął szybko. Trochę
zwiedzialiśmy, trochę graliśmy w frisbee, a resztę czasu poświęciłam na
regenerację - ładowanie węglami i beztroskie „nicnierobienie”
Przygoda zaczęła się następnego
dnia. Już przed 2 w nocy obudziły mnie głosy ultrasów, którzy dokonywali
ostatnich poprawek przed startem. Patrzyłam na nich i stresowałam się razem z
nimi. Okropnie żal mi było pana, który niemal ze łzami w oczach panikował, „że
bukłak jeszcze nie pełny, że przecież spóźni się na start”. Ha, niezła wymówka
z tym bukłakiem. Gościu miał przed sobą 102 km i ponad 5000m wzniesień... Byłam
przerażona swoim biegiem, a co dopiero dystans ultra. Szacun wielki należy się
wszystkim, którzy postanowili się zmierzyć z tym biegiem.
Gdy ultrasi wystartowali wróciłam
do swojego namiotu i jeszcze na kilka godzin udało mi się przymknąć oko.
Obudziły mnie dopiero grzmoty i krople, uderzające o nasz namiot. Godzina była
już taka, że można było przystąpić do przedbiegowego rytuału śniadaniowego.
Deszcz nie przestawał padać, co zaczęło mnie niepokoić. Dozorca, którego
poznaliśmy dzień wcześniej oznajmił mi, że pogoda bardzo utrudni nam bieg, gdyż
na górze warunki są naprawdę trudne. Ostrzegł, żeby uważać, bo w ubiegłym roku
było wielu takich, którzy porozbijali sobie głowy, a do tego pogoda w wysokich
górach jest opóźniona o 2 miesiące. Wszystkie te informacje niewątpliwie były
przydatne, mogłam się jakoś nastawić psychicznie, przygotować, ale nie jestem w
stanie wyrazić jak bardzo potęgowało to mój strach. Byłam na tyle rozbita
emocjonalnie, że tuż przed samym startem zaryczana wtuliłam się w ramiona
Szymona i z niecierpliwością czekałam, aż w końcu ruszymy. Wiedziałam, że wtedy
wszystkie emocje zejdą, głowa się oczyści i będę żyć tylko biegiem. No i się
nie pomyliłam.
Punktualnie o godzinie 10
przemierzałam już pierwsze metry chojnikowego półmaratonu. Zaczęło się bardzo
przyjemnie, płasko, asfalt- bajka! A, pogoda na start również się poprawiła.
Organizator na odprawie poinformował nas, że wstrzeliliśmy się w okienko
pogodowe i przez 3 godziny nie będzie padać. Tylko niestety 3 godziny to dla
mnie za mało. Wiedziałam, że jeszcze zmoknę. Ale póki co leciałam, ciesząc się
każdym krokiem.
Podbieg zaczął się już na drugim
kilometrze. W tym momencie zaczęliśmy się wspinać w stronę Książęcego Zamku
Chojnik. Było pod górę, ale zdarzały się
momenty, że mogliśmy lekko zbiec. Uroki drogi na Petrovkę odczuliśmy dopiero po
punkcie odżywczym, czyli po ok. 6 km. Droga ta uważana jest przez kolarzy za
jeden z najtrudniejszych polskich podjazdów terenowych. Byłam zaskoczona, kiedy
organizatorzy nazwali ten odcinek trasy „podejściem”. Myślałam sobie, że
przecież nie biorę udziału w rajdzie pieszym tylko w zawodach biegowych.
Zrozumiałam wszystko dopiero, gdy tam dotarałam. Szłam z językiem na brodzie, a
moja mordęga nie miała końca. Wcześniej założyłam sobie pokonywać każdy
kilometr w tempie 7:30, a tutaj utrzymywałam ledwo 14 min/km. Naprawdę szybciej
nie mogłam. Dochodziło do mnie sporo ludzi, z jedną panią ucięłyśmy sobie
krótką pogawędkę. Gdy dowiedziała się, że mój start jest prezentem od św.
Mikołaja, uznała, że to chyba rózga ;) Na dłuższą rozmowę nie mogłyśmy sobie
pozwolić, gdyż najzwyczajniej mnie zatkało. Katastrofa!
Jakież było moje szczęście, kiedy
w końcu (!!!) po 1,5 godziny dotarłam na szczyt! Tzn. do punktu kontrolnego, bo
jeszcze trochę wspinaczki zostało, ale przy tym co miałam już w nogach ten
odcinek to był pikuś! :P Nareszcie widoki rekompensowały trud podejścia. Na szczycie zmieniła się również
nawierzchnia. Do tej pory była komfortowa leśna dróżka, która następnie
zmieniała się w mniej wygodną wybrukowaną ścieżkę, a w miarę zdobywania
wysokości przeszła w szutrowo-kamienistą. Przed samym szczytem zrobiła się
trawiasta, a na górze niestety były kamienie. Nie byłoby w tym nic trudnego,
gdyby nie fakt, że niektóre z nich się ruszały, a ponadto były mokre. Ogólna
sprawność była tutaj atutem (niestety nie moim). Od szczytu nie było żadnej
filozofii, zaczął się zbieg, który miał trwać do samej mety. Tylko znowu czułam
się jak na wycieczce pieszej. Zbieganie w takich warunkach było karkołomnym
zadaniem. A ja mając w tyle głowy słowa dozorcy obiecałam sobie, że do mety
wrócę w jednym kawałku.
W pewnym momencie pojawił się
dość obiecujący moment trasy. Mianowicie drogę stanowiły drewniane kładki. Na
chwilę się zapomniałam, przyspieszyłam, wbiegłam na kładę i mało nie wybiłam
sobie zębów. Cholera zapomniałam, że skoro padał deszcz to drewno będzie
śliskie. No i po raz kolejny szłam, jedynie od czasu do czasu nieśmiało
podbiegając. Miałam już dosyć chodzenia.
Po kilku kilometrach droga nieco
się wypłaszczyła. W końcu mogłam biec, biec, biec i cieszyć się z biegu. Gdzieś
w okolicach 20stego kilometra skorzystałam z ostatniego punktu odżywczego – te
były obficie zaopatrzone. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Zadzwoniłam
jeszcze do Michała, byłam naprawdę pozytywnie nastawiona, humor dopisywał. I
tylko jak rozłączyłam się z bratem spadł deszcz. Kurczę, jak ten czas szybko
leci, miało nie padać 3 godziny i niestety okienko pogodowe się skończyło. Znów
grzmiało, lało. Wokół mnie pojawiały się już tylko pojedyncze postacie.
Kiedy byłam już zmęczona biegiem,
deszczem i jedyne o czym marzyłam to meta, zaczął się najtrudniejszy dla głowy
moment trasy. Organizatorzy uznali, że skoro zawody w nazwie mają „Chojnik” to
przecież musimy zahaczyć o zamek Chojnik i tak zaczęła się wspinaczka na
szczyt. To już było okropnie trudne,
byłam tak przemoczona, że moje ciało przestało wchłaniać wodę, a do
pokonania mieliśmy kamienne schody, którymi niczym porywisty strumyk spływał
deszcz. Z ust moich współtowarzyszy niedoli padły tak brzydkie słowa, że nawet
o istnieniu takich nie słyszałam. Dobrze, że organizatorów tam nie było, bo z
pewnością zniechęciliby się do organizacji kolejnej edycji.
W bólu, ale jednak dotarłam na
kolejny szczyt tego dnia! Od teraz miałam świadomość, że kolejny cel to meta.
Zaczęli pojawiać się turyści, ochoczo nam dopingujący. Biegłam czując zapach
mety i smak medalu i wtedy BAM! Zgubiliśmy się z 3 biegaczami. Nie wiem jak
można zgubić się na biegu, gdzie trasa jest oznaczona żółtymi wstęgami, a
wszystkie newralgiczne punkty oznaczone są czerwonymi taśmami, informującymi
„zawróć”. Jak widać dało się. Wiedzieliśmy, że jesteśmy blisko, bo z oddali
było słychać konferansjera. Jeden z naszych kolegów postanowił nie kombinować i
najkrótszą drogą, przecinając polanę poleciał prosto w stronę mety. My, mając
jednak poczucie, że w ten sposób, moglibyśmy skrócić trasę i nie być
sklasyfikowani uznaliśmy, że nieco nadłożymy i znajdziemy właściwą trasę. Na
szczęście daleko nie musieliśmy szukać, kilkaset metrów dalej znaleźliśmy się
na właściwych torach J
Została już tylko przeprawa asfaltem i meta! Dotarłam, przemoczona,
przeszczęśliwa i z chęciami na kolejny bieg!
To były niesamowite zawody, ani
razu, ani przez chwilę nie odliczałam ile kilometrów pozostało do końca.
Myślałam o mecie, ale nie kalkulowałam tego jak to zazwyczaj robię w biegach ulicznych.
Tutaj była przygoda. Rewelacyjna przygoda J
Gdy ogarnęłam się po biegu
uznaliśmy z Szymonem, że pakujemy się i wracamy. W taką pogodę i tak nie ma co
robić, więc wracamy do Gdańska. Chciałam tylko jeszcze sprawdzić jak wypadłam w
klasyfikacji generalnej. Na szczycie
jedna z turystek krzyknęła mi, że jestem 13sta, odkrzyknęłam wtedy tylko, że
mam nadzieję, że to będzie szczęśliwa 13stka. Później były liczne
przetasowania, nie skupiałam się na pozycji. Gdy wywieszono wyniki okazało się,
że jestem 13stką kobietą na 88 zawodniczek – w debiucie udało mi się wyprzedzić
kilkadziesiąt miejscowych kobiet. To było rewelacyjne uczucie. Po chwili
wywieszono drugą listę z podziałem na kategorię i tym razem moje szczęście
sięgnęło zenitu- byłam druga na 16 dziewczyn z mojego przedziału wiekowego!
Lepszego debiutu nie mogłam sobie wyobrazić. A z racji, ze dekoracja odbywała
się dopiero o godzinie 21 zostaliśmy jeszcze jedną noc w Jeleniej Górze J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz