Pomysł startu w duathlonie chodził za mną już od dłuższego czasu. Przynajmniej od momentu kiedy Pati kupiła mi szosę. Triathlon? Na ten moment nie dla mnie. Nie wykluczam, ale dopiero jak nauczę się solidnie pływać, jak znajdę chęci na solidny trening pod konkretny czas. Zaliczyć, aby zaliczyć? Nie planuję.
Jednak o ile triathlon mnie nie przekonywał o tyle duathlon to inna para kaloszy. W końcu ciągle stosunkowo sporo biegam. Do tego nie unikam jazdy na rowerze. Czemu by więc tego nie połączyć? Tym bardziej, że okazja była przednia. Chłopaki z 3athlete organizowali duathlon tuż pod moim domem - w Przodkowie!
Długo się nie zastanawiałem. Wybrałem dłuższy dystans - 10 kilometrów biegu, 40 kilometrów na rowerze i ponownie bieg - tym razem piątka. Jedyne co mnie zmartwiło to limit wynoszący 3 godziny. Rzadko kiedy sprawdzam jakie są limity w danych zawodach. Przeważnie na luzie się w nich mieszczę. Tutaj wiedziałem, że aż takiego luzu nie będzie.
W niedzielę rano ustaliliśmy, że Pati z Mieszkiem pojadą samochodem, a ja polecę rowerem. Siedem kilometrów rozgrzewki dobrze mi zrobi, a przy okazji nie będziemy musieli się ze wszystkim cisnąć w aucie.
Na miejscu odebrałem pakiet i spotkałem Grześka z Piotrem. Jak się okazało - oni również debiutowali w duathlonie. Mogliśmy więc we trójkę zastanawiać się co po kolei robić. Zawsze to raźniej :)
Zaskoczony byłem dość bogatym pakietem - dwa żele, dwa opakowania żelek od Power Bar, paczka cukierków od Bałtyku, pamiątkowa koszulka. Prawdę mówiąc spodziewałem się jedynie chipa i numeru. A jak już o chipach i numerach mowa to pierwszy raz miałem je zdublowane :) Okazało się, że chip z numerem musi trafić na rower, a reszta na zawodnika. Pewnie dla wielu wyda się to śmieszne, ale dla mnie była to nowość.
Chwilę przed startem przyjechali moi najwierniejsi kibice i dopiero po obowiązkowych buziakach mogłem zająć miejsce na linii startu. Plan na zawody miałem następujący - dycha treningowo w tempie maratońskim po 4:45/km, rower jak Bóg da, a piątka jak siły pozwolą.
Punktualnie o 9:20 ruszyliśmy. Do pokonania mieliśmy 4 pętle o długości 2,5 kilometra. W Dodatku każda pętla składała się z czegoś w rodzaju 3 mini pętelek. Człowiek miał wrażenie, że kręci się niemal w kółko, W dodatku jak na tak krótką trasę było na niej strasznie dużo podbiegów. Co chwilę zmieniało się też podłoże. Zaczynaliśmy na asfalcie, później lecieliśmy trawą, trochę betonem i kończyliśmy szutrową ścieżką wokół jeziora. Innymi słowy było atrakcyjnie i nieprzewidywalnie.
Zacząłem odrobinę za szybko, ale już na drugim kilometrze czasy wróciły do normy. Skłamałbym jednak gdybym napisał, że lecąc po te 4:45/km czułem się jak na roztruchtaniu. W domu sprawdziłem, że tętno faktycznie było w porządku, jednak w trakcie zawodów ewidentnie musiałem włożyć w ten bieg trochę wysiłku.
W końcu jednak na koniec czwartej pętli zbiegłem do strefy zmian. No i wtedy zaczęły się prawdziwe emocje. To właśnie ten etap mnie najbardziej niepokoił, a jednocześnie nie mogłem się go doczekać. Nie miałem specjalnego kombinezonu, cudownej taktyki na jak najkrótszą zmianę. Tak więc po prostu ściągnąłem spodenki i buty biegowe, założyłem rowerowe i ruszyłem na trasę.
Ależ to był początek. Co to była za jazda. Emocje wzięły górę. Na pierwszym kilometrze już przekroczyłem 40 km/h, nawet na podjazdach utrzymywałem ponad 30 km/h. Na największym zjeździe na trasie rozwinąłem się do 55 km/h. Dla mnie, totalnego laika rowerowego były to kosmiczne prędkości.
Szybko jednak okazało się, że całej trasy tak się przejechać nie da. Tym bardziej, że etap rowerowy zakładał czterokrotne pokonanie trasy Przodkowo - Czeczewo - Przodkowo. I to co było super zjazdem na trasie z Przodkowo było mega podjazdem w drodze z Kczewa :)
Gdybym nie fakt, że był to mój debiut musiałbym ponarzekać na pogodę, bo wiało cholernie. I to z boku, a więc wkurzało cały czas. Tyle tylko, że byłem tak zajarany, że startuję na rowerze, że w ogóle nie przejmowałem się wiatrem. Liczyłem się tylko ja i moja szosa!
Tak naprawdę nawet nie wiem kiedy skończył się etap rowerowy i znowu musiałem zawitać do strefy zmian. Prawdę mówiąc nieco zgłodniałem. Poranna owsianka chyba została już całkowicie przepalona. Na trasę nie brałem ze sobą jedzenia, nie korzystałem też z bufetu. Doszedłem do wniosku, że zjem jak skończę. I właśnie na takim lekkim głodzie ruszyłem na ostatnią piątkę.
Czułem, że rekordów prędkości już nie będzie. Niemniej spodziewałem się, że nogi będą w fatalnym stanie po rowerze - szczególnie czwórki. Nic z tych rzeczy. Lekko nieswoje, ale na pewno nie obolałe. Może się jednak opierdzielałem?
Zacząłem od 4:47/km. Dupy nie urywało. Jednak udało się kogoś dogonić. Za nim się obejrzałem miałem za sobą już pierwszą pętlę. Na początku drugiej zauważyłem jakiś kawałek przed sobą Piotra. Pomyślałem, a może tak spróbować go dogonić? Wydawało się to realne. Ruszyłem. Ostatni kilometr poleciałem po 4:22/km i pogoń zakończyłem sukcesem.
Ostatecznie na mecie zameldowałem się z czasem 2:23 na 27 pozycji wśród 54 startujących. Czy jestem zadowolony? I to jak! Pierwszy start na rowerze za mną! Na pewno to jeszcze powtórzę. Niemniej, tak jak powiedziałem Pati, pod domem mogę brać udział w takich imprezach jednak jadą w Polskę na ten moment wolę zabierać ze sobą jedynie buty biegowe :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz