Chyba pierwszy raz tak naprawdę w ogóle nie miałem ochoty pisać relacji z biegu. I to nie byle jakiego - BMW Berlin Marathonu - 43. w historii, a mojego 4. No właśnie, była to już moja czwarta wyprawa do stolicy naszych zachodnich sąsiadów i choć osiągałem tam czasy od PB po PW (Personal Worst :) ) to nigdy nie wracałem stamtąd na tarczy. Owszem w 2014 pobiegłem maraton w 3 godziny i 41 minut. Tyle, że cały czas miałem w ręku kamerę i jedynym celem była dobra zabawa oraz bieg bez przystanków.
W tym roku było zupełnie inaczej. Nigdy nie odnotowałem tak słabego czasu w maratonie. Tyle, że nawet nie o sam czas chodzi. Miałem na ten bieg pewien plan i niestety nie udało się go zrealizować.
Po ubiegłorocznym 3:08 liczyłem, że uda mi się powalczyć ponownie z granicą 3 godzin. Niestety kontuzja z początku roku przekreśliła moje plany. Niemniej i tak nie zamierzałem do Berlina jechać na wycieczkę biegową. Aby sprawdzić na co mnie stać pobiegłem Westerplatte. Wynik na dychę dawał nadzieję na osiągnięcie wyniku w okolicach 3:20. Taki był cel. Chciałem pobiec od początku do końca równiutko po 4:45/km.
W Berlinie, tak jak praktycznie co roku, zameldowaliśmy się w piątek. Tym razem po raz pierwszy jechaliśmy na maraton we trójkę. Logistycznie stanowiło to nieco większe wyzwanie. Jednak na nasze szczęście okazało się, że Mieszko to urodzony podróżnik - większość drogi grzecznie spał :)
W związku z licznym odzewem na zaproszenie Niemieckich polityków do obywateli Syrii i okolic - EXPO po raz pierwszy przeniesiono ze starego lotniska Tempelhof na położoną nieco bliżej centrum Station Berlin. Przyznam szczerze, że w tym roku targi potraktowaliśmy nieco po macoszemu. Weszliśmy, odebraliśmy pakiet, wypiliśmy po kufelku bezalkoholowego, kupiliśmy koszulkę Finishera i uciekliśmy w stronę Potsdamer Platz na jakiś obiad. Ścisk na EXPO był niesamowity, w dodatku mieliśmy spory wózek biegowy - nie było sensu toczyć nierównej walki z rzeszami biegaczy :)
W sobotę tradycyjnie wybraliśmy się na Bieg Śniadaniowy. Dla nas jest to obowiązkowy element maratonu w Berlinie. Naprawdę każdy kto darował sobie tą imprezę jadąc do Berlina na maraton - powinien żałować. W tym roku, dzięki uprzejmości Thule Polska, również Mieszko mógł pokonać z nami 5-kilometrową trasę spod Pałacu Charlottenburg do Stadionu Olimpijskiego. Niestety ze względów bezpieczeństwa na sam stadion z wózkiem nas nie wpuszczono.
Reszta dnia - na spokojnie. Pożywny obiad u Chińczyka, trochę spaceru i w miarę wcześnie do łóżka.
Pobudka około 6 rano. Na śniadanie zszedłem sam. Mimo wcześnej pory, po raz pierwszy przyszło mi stać w kolejce po kawę i pieczywo :) Większość stolików zajęta. Na sali chyba sami biegacze. Na śniadanie sprawdzone bułka z dżemem i miodem, a do tego musli ze świeżymi owocami i batonik Agisko.
Hotel mieliśmy zlokalizowany tuż przy tabliczce "40. KM" więc na start zamierzaliśmy pójść pieszo. Od rana byłem poddenerwowany. Ustaliliśmy, że bezpieczniej będzie jeżeli tym razem Pati i Mieszko nie będą na mnie czekać przy mecie, że spotkamy się w okolicach 41. kilometra.
Nie sprawdziłem dokładnie gdzie są wejścia do stref startowych przez co jeszcze bardziej się denerwowałem stojąc w ogromnych kolejkach. Była 8:30 - zaledwie 45 minut do startu. Szybki buziak od Pati, buziak dla Mieszka i lecę do strefy.
W końcu około 8:45 udało mi się dostać na miejsce. Tam spotkałem jeszcze Piotrka Cypryańskiego, który zamierzał powalczyć o wynik poniżej 2:30 (i choć niewiele mu zabrakło to został ostatecznie najszybszym z Polaków tego dnia!).
Kiedy już stałem w strefie... poczułem, że muszę jeszcze odwiedzić toaletę. Kur** - kolejki do tojek takie, że to nie wchodziło w grę. Biegacze, bezwstydnicy, park w okolicy - pozwólcie, że po tej rymowance nie będę wchodził w szczegóły.
Ostatecznie w strefie zameldowałem się na 5 minut przed startem. Warto dodać, że wciąż odcinam kupony od wyniku z 2013 dzięki czemu mogłem stanąć w strefie C i wystartować w pierwszej fali. To zaś wiązało się z tym, że przez większość biegu zamiast wyprzedzać - byłem wyprzedzany :)
Od początku biegu biegło mi się... dziwnie. Niby biegłem równo, ale jednak lekko zbyt wolno. Na tym etapie powinienem móc bez problemu podkręcić tempo. Jednak co kilometr Gremlin informował mnie, że zamiast 4:45 jest 4:48.
Pierwsza piątka w 23:55, czyli po 4:47/km. Ok - niby wg planu, jednak to maraton powinno być jak na roztruchtaniu, a wcale tak się nie czułem. Może nie byłem zajechany, ale trochę wysiłku już musiałem w ten bieg włożyć.
Jednak to co najgorsze przyszło na drugiej piątce. Jeszcze gdy mijałem rodzinkę tego nie czułem. Kawałek dalej poczułem, że chyba delikatnie obtarłem sobie oba uda. Tuż przed wyjściem z hotelu Pati nawet zapytała czy chcę Sudocream, ale stwierdziłem, że nie jest potrzebny. Ostatnio startowałem tylko w tych spodenkach i wszystko było ok.
Początkowo lekceważyłem ten dyskomfort. Druga piątka w 23:50, a więc udało się nawet delikatnie przyspieszyć. To dawało szanse na planowany wynik.
Tyle, że uda zaczynały coraz bardziej dokuczać. Kolejna piątka w 23:51 była ostatnią na której nie rozglądałem się za medykami. To już nie był dyskomfort to był ból. Co 20-30 metrów podciągałem sobie spodenki, żeby jakoś złagodzić to paskudne pieczenie. Powiedziałem sobie, że jak tylko minę połowę to schodzę do ratowników po jakąś pomoc. Kolejna piątka w 23:55. Tu już nie chodziło o wynik. Oddechowo czułem się rewelacyjnie. Mięśniowo też bez zarzutu. Za to te uda....
Połówkę zaliczyłem po 1:40:45. I w zasadzie w tym momencie skończyłem się dla mnie bieg. Dalej była to już tylko próba dotarcia do mety. Wiedziałem, że czekają na mnie Pati z Mieszkiem i na pewno będą się denerwować tym bardziej im dłużej mnie nie będzie na mecie.
Zbiegłem do pierwszych medyków - nie potrafili pomóc, nie mieli ze sobą ani żadnego kremu ani talku. Kolejny ratownik miał plastry - spróbowałem - odkleiły się po 100 metrach. Mój bieg w tym momencie wyglądał jak parodia. Przesuwałem się jednak do przodu i to było pozytywne. Kolejna wizyta u medyków, kolejne plastry i kolejna skucha.
Dopiero na 29. kilometrze zatrzymałem się przy prywatnym punkcie odżywczym. Tam poprosiłem o pomoc mieszkających w okolicy kibiców. Nie mieli przy sobie nic co mogłoby mi pomóc, ale pan był tak miły, że skoczył niedaleko do domu i po kilku minutach byłem już wyposażony w Nivea Body Milk. Szybkie smarowanie i ruszyłem dalej. Było zdecydowanie lepiej.
Pierwsza warstwa wchłonęła się dość szybko dlatego na 31. kilometrze musiałem zatrzymać się znowu. Kolejne smarowanie i kolejna próba biegu. Uda zaczęły w końcu odpuszczać. Niestety mięśnie były już zmasakrowane, w dodatku głowa też miała dość. Jedyne co trzymało mnie na trasie to najbliżsi tuż przed metą i fakt, że im szybciej dobiegnę tym szybciej się to skończy. Zacząłem od czasu do czasu przybijać piątki z kibicami. Chciałem się bawić tym maratonem. Tyle, że byłem już padnięty. Wydaje mi się, że uda udami, ale kilometrów w ramach przygotowań też mogłem wybiegać więcej. Lubię przed maratonem zaliczyć chociaż kilka wycieczek biegowych w stylu 40+, a od pół roku czegoś takiego nie biegałem. Szkoda!
W końcu w ogromnych mękach doczłapałem się do 41. kilometra, gdzie czekała Pati z Mieszkiem. Oddałem im balsam i ruszyłem na ostatnie 1200 metrów. Już wiedziałem, że to koniec, że kolejny maraton w Berlinie za mną, że dołożyłem kolejną cegiełkę do mojego planu pokonania 10 berlińskich biegów.
Ostatecznie dotarcie do mety zajęło mi 3 godziny 45 minut i 44 sekundy. Nigdy nie biegłem maratonu tak długo. I chyba nigdy nie zafundowałem sobie takich katuszy na własne życzenie. Spodenki - dzisiaj mogę tylko gdybać co by było gdybym rano zdecydował się na inne. Mogę gdybać, albo obiecać, że zrobię wszystko aby w przyszłym roku wrócić do Berlina i wyrównać rachunki! Zrobię to! To jeszcze nie koniec. Tym bardziej, że do 10 biegów jeszcze kilka startów mi brakuje :) Ponadto Mieszkowi również spodobał się Berlin. No i musimy jeszcze razem wbiec na ten Stadion Olimpijski :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz