Dokładnie tydzień minął od biegu w Grudziądzu, a u mnie wciąż nie pojawiła się relacja z imprezy. Co najmniej kilka razy się za nią zabierałem i za każdym razem rezygnowałem. O ile fajnie opisuje się sukcesy o tyle dość ciężko jest pisać o porażkach. Szczególnie takich porażkach, bo czym innym jest nie osiągnięcie zakładanego czasu, a czymś innym konieczność zejścia z trasy. Ale po kolei.
O tym, że pojadę do Grudziądza wiedziałem już kupę czasu temu. Niestety niepotrzebnie zwlekałem z zapisami i pakiet na bieg zdobyłem w zasadzie rzutem na taśmę.
Po naprawdę udanym kwietniu, kiedy w końcu zacząłem wychodzić na prostą jeżeli chodzi o zdrowie, miałem naprawdę duże oczekiwania względem kolejnych biegów. Weekend majowy zaplanowałem iście biegowo - 26. Przełaj Żukowski, 5. Półmaraton Grudziądz - Rulewo, a na deser GPX Kaszub.
Problem pojawił się na 2 dni przed pierwszą imprezą. Miałem nadzieję jednak, że to nic poważnego. Do Żukowa pojechałem więc ze sporymi nadziejami na dobry wynik. Niestety tym razem zaliczyłem chyba najgorszy swój bieg w bieżącym roku. Choć wielkiego bólu w trakcie biegu nie czułem to wiedziałem, że coś jest nie tak, coś mnie blokuje.
Nie było jednak czasu na większe rozmyślanie. Prosto z Żukowa pojechaliśmy w stronę Grudziądza. Pakiet startowy odbierałem jeszcze w stroju biegowym :) A sam pakiet - jak zawsze z przepychem. Koszulka techniczna, plecak sportowy, kubek okolicznościowy, długopis i jeszcze kilka rzeczy - naprawdę na bogato. W biurze zawodów spotkałem Vegenerata Biegowego, Mariusza Giżyńskiego, Roberta z MarathonFilm.com - prawdziwa, biegowa śmietanka.
Z Pasta Party zrezygnowaliśmy, za to zajrzeliśmy na wystawę poświęconą Bronisławowi Malinowskiemu. Następnie udaliśmy się do Kamila, gdzie mieliśmy spać. Trzeba przyznać, że taki biegowy wyjazd całą trójką to już niemałe przedsięwzięcie logistyczne - samochodów mieliśmy zapakowany po dach :)
Ja zadowoliłem się kolacją i grzecznie czekałem na śniadanie. Niestety Miesio nie zamierzał robić sobie tak długiej przerwy w jedzeniu, a co za tym idzie nie pozwolił pospać - szczególnie mamie. Pobudka? Standardowo ostatnio w okolicach godziny 5:30 i to również nie zarządzona przeze mnie, a przez Mieszka.
Przed biegiem nie zamierzałem eksperymentować - bułka i dżem. Zestaw numer jeden w przypadku gdy nie mam pod ręką owsianki.
Start zaplanowany był na godzinę 11 więc na stadionie pojawiliśmy się po 10. Ustaliliśmy z Kamilem, że spróbujemy rozmienić 100 minut. Grupę biegaczy na wspomniany czas prowadzić miał Piotr - ten sam, z którym biegłem podczas 3. Gdańsk Maratonu.
Przed startem oczywiście spotkaliśmy masę znajomych. Nie będę tutaj próbował nawet wymieniać, bo na pewno kogoś pominę, ale naprawdę czułem się jakbym miał biec u siebie. W dodatku od rana nie czułem żadnego dyskomfortu. Zapowiadało się nieźle.
Jeszcze krótka rozgrzewka i chwilę przed 11 wskoczyliśmy na start. Punktualnie o 11:00 rozpoczął się bieg.
A mniej więcej o 11:01 dla mnie się zakończył, a przynajmniej powinien się zakończyć. Praktycznie od samego początku pojawił się ból. Ten sam, który męczył mnie od kilku dni i nie pozwolił pobiec na miarę oczekiwań dzień wcześniej w Żukowie. Oczywiście pierwsza myśl po pojawieniu się bólu jest zawsze taka sama - może zaraz przejdzie.
Pierwszy kilometr po 4:36, kolejny po 4:38. Trochę mocno, dlatego szybko odpuściliśmy pomysł trzymania się Piotra.
Na trzecim kilometrze pojawiło się światełko w tunelu - ból jakby lekko zelżał. Ha! Czyli jednak faktycznie można to rozbiegać - naprawdę przez chwilę tak myślałem. Nie trwała ona jednak zbyt długo. Ból powrócił z cholerną intensywnością. Już wiedziałem, że trzymanie tempa na 1:39:59 będzie niewykonalne. Oczywiście próbowałem jeszcze przez jakiś czas walczyć, ale to było jak kopanie się z koniem. Tętno zamiast rosnąć to stało w miejscu, a ja nie byłem w stanie nic z tym zrobić.
Powiedziałem Kamilowi, że nie jest najlepiej. Ciągle wierzyłem, że może jednak coś się zmieni, że ból minie. Jednak kilometry mijały, a noga jak bolała na pierwszym kilometrze tak bolała dalej. Ciężko nawet dokładnie określić w którym miejscu - wiedziałem tylko, że z prawej strony.
W końcu na 10. kilometrze powiedziałem sobie dość. Rzuciłem do Kamila, że na punkcie odżywczym zatrzymuję się, spróbuję się rozciągnąć, napić i będę już tylko truchtał do mety na zaliczenie.
Czas 10. tysiączka tylko mnie utwierdził, że dobrze robię - 5:01. W moim wykonaniu to już był świński galop, a nie bieg.
W końcu 100 metrów po minięciu znacznika wyznaczającego 10. kilometr dotarłem do wodopoju. Złapałem kubek z wodą stanąłem i... mało mnie z nóg nie ścięło. Teraz dopiero poczułem jak paskudny jest to ból i jak sobie zmasakrowałem nogę na tych 10 kilometrach. W zasadzie w pierwszej chwili nie mogłem się nawet ruszać. Trucht? Wolne żarty. Chodzenie nie wchodziło w grę. Zaraz podbiegli do mnie wolontariusze i służby medyczne zapytać czy wszystko ok. Dostałem propozycję masażu, odwiezienia karetką bądź autobusem na metę. Podziękowałem za wszystko. W tym momencie jeszcze toczyłem w głowie walkę. Po chwili zrezygnowany poprosiłem tylko o możliwość skorzystania z telefonu. Zadzwoniłem do Pati, która miała za chwilę przejeżdżać w pobliżu jadąc na metę.
Ja swoją metę przekroczyłem już na 10. kilometrze w Dolnej Grupie. Dalszy bieg nie wchodził w grę. Idąc w stronę auta Stasiek krzyknął coś z czego doskonale zdawałem sobie sprawę - że odpuszczanie wchodzi w krew. Moje słowa. Niestety w tamtym momencie nie mogłem nic z tym zrobić. Może i dotarabaniłbym się po kilku godzinach do Rulewa na własnych nogach. Tylko jakim kosztem i w jakim celu? Ja tego celu nie widziałem, dlatego po raz trzeci w przeciągu 6 lat mojego biegania zszedłem z trasy biegu.
Niemniej za rok jeżeli tylko sprawy zawodowe nie staną na drodze - wrócę do Grudziądza. Wrócę i tym razem dobiegnę do Rulewa. O tym jestem święcie przekonany.
A dlaczego w ogóle spędzamy z Pati 4. majówkę w ciągu ostatnich 5 lat w Grudziądzu? Zobaczcie sami:
(film autorstwa MarathonFilm.com)
No jak można odpuścić taką imprezę? :)
JUŻ NIEDŁUGO - FOTORELACJA Z ZAWODÓW :)
Mądrze zrobiłeś. Ja raz nie odpuściłem, biegłem do mety utykając na jedną nogę, tempem wolniejszym niż spokojne wybiegania. Do dziś nie wiem po co, wiem za to że zajęło mi pół roku rehabilitacji, żeby biegowo być z grubsza w tym samym miejscu co przed owym biegiem.
OdpowiedzUsuńGdyby było to zejście z lenistwa to byłoby to odpuszczanie, które "wchodzi w krew". Zdrowy rozsądek nie jest odpuszczaniem, czy też poddawaniem się. Zdrowie jest ważniejsze niż ukończone zawody. Trzymaj się!
OdpowiedzUsuńDzięki! I owszem - zdrowie najważniejsze :)
Usuń