Jak tylko ogłoszono, że w 2017 roku pojawi się nowa impreza biegowa - GPX Kaszub, chciałem w niej pobiec. Ostatnimi czasy nie lubię jeździć zbyt daleko od domu na zawody. We trójkę robi się już z tego niezła wyprawa, dlatego takowych planujemy tylko kilka w roku. A reszta startów? Pod domem. I głównie z tego powodu ucieszyła mnie informacja o GPX Kaszub. Ma to być cykl 10 imprez biegowych, podczas których można się zmierzyć na jednym z 3 dystansów - mila, 5km oraz 10km.
W tym roku chciałbym ponownie potrenować, pomęczyć się, pokonać kilka swoich barier. Moją słabą stroną jest na pewno szybkość i stąd pomysł, żeby startować więcej na krótszych dystansach. Myślałem głównie o 5tkach, ale skoro w Żukowie mogłem polatać na dystansie mili to czemu by nie spróbować. W końcu taka okazja za często się nie zdarza.
Pech chciał, że inauguracja GPX Kaszub przypadała na ten sam dzień, gdy w Baninie rozgrywany był bieg na piątkę, na który byłem zapisany. Rozważałem nawet dwa starty jeden po drugim. Na szczęście wygrał zdrowy rozsądek i do Żukowa nie pojechałem.
O biegu numer dwa najzwyczajniej na świecie zapomniałem. Zdarza się i tak :) Dopiero w weekend siadłem do komputera i zapisałem się na trzecią odsłonę. Nie będę ukrywał, że sprawdziłem wcześniej wyniki poprzednich biegów. I ku mojemu zdziwieniu rekord trasy nie był (tak mi się przynajmniej wydawało) mocno wyśrubowany. Tempo około 4:00/km na dystansie jednej mili wydawało się w zasięgu ręki. Przynajmniej dopóki nie zobaczyłem trasy biegu :) No ale po kolei.
Do Żukowo wybraliśmy się prężną ekipa - z Mieszkiem, Pati i Małą, która też zapisała się na 1-milowy wyścig. Długo przed biegiem zastanawiałem się czy zrobić trening. Na wtorek miałem przewidzianą sesję na siłowni. Wiedziałem, że na pewno nie wpłynie to najlepiej na stan nóg przed biegiem, ale kurcze te zawody to w końcu również tylko forma treningu. Dlatego ostatecznie najpierw machnąłem rozpiskę, którą dostałem z Fizjolab, a potem od razu zapakowałem się do auta.
Start o godzinie 19 i niewielka frekwencja kazały mi myśleć, że będą to zawody raczej w formie koleżeńskiej - typu parkrun albo biegi na milę w Koszalinie. Ależ byłem w błędzie - elektroniczny pomiar czasu, numery startowe, słodki poczęstunek - coś pięknego.
Mina mi troszkę zrzedła dopiero jak zobaczyłem trasę. Pierwsze 100 metrów po błocie, później ostry zakręt i dobre 200 metrów stromego zbiegu, dalej przełajem wokół jeziorka, paskudny, stromy podbieg, obiegnięcie boiska do piłki nożnej i meta. Bolało na samą myśl.
Rozgrzewkę przed startem poprowadził medalista Mistrzostw Polski - Marek Kowalski. Chwilę później Pati i Mieszko zasadzili nam kopniaki na szczęście i polecieliśmy na linię startu. Tutaj lekko się zawahałem, bo raczej nigdy tego nie robię, ale tym razem zająłem miejsce w pierwszej linii. Chciałem pobiec mocno i nie zamierzałem tego ukrywać.
Punktualnie o 19, po wspólnym odliczaniu ruszyliśmy na trasę - 37 biegacczek i biegaczy rywalizujących na 3 dystansach. Zacząłem tak jakbym miał zamiar skończyć po 100 metrach. Można powiedzieć, że machnąłem przebieżkę - tyle, że na końcu się nie zatrzymałem. Na zbiegu zameldowałem się nie mając nikogo przed sobą. Pierwsze kroki w dół były dość ostrożne, wstrzymywałem nogi, trochę się bałem, że polecę. Kiedy jednak usłyszałem koło siebie kroki - po prostu dałem się ponieść. To był chyba mój najlepszy w życiu zbieg. Dosłownie frunąłem w dół. Mimo, że zbiegałem to czułem jak rośnie tętno. Na dole osiągnęło wartość ponad 180 bpm. W przecież najgorsze było dopiero przede mną.
Jako pierwszy biegłem jeszcze do 700. metra. Na nawrocie zostałem wyprzedzony przez 2 biegaczy, a kawałek dalej przez kolejną dwójkę. Wiedziałem jednak, że żaden z nich nie rywalizuje na dystansie jednej mili co mnie oczywiście ucieszyło. Choć z drugiej strony oni mieli przed sobą kilka takich okrążeń, a i tak napierali szybciej ode mnie. No ale co tam - trzeba robić swoje i nie oglądać się na innych.
Na nawrocie widziałem, że całkiem nieźle radzi sobie Monika, która była zaraz za mną. Choć w nogach miałem niecały kilometr to marzyłem już o mecie jak nigdy. Tętno poszybowało ponad 190 uderzeń na minutę. Ja pierdzielę jak ja cierpiałem.
I wtedy właśnie zacząłem się ten cholerny podbieg. Długo będę go jeszcze pamiętał. Naprawdę miałem ogromną ochotę przejść do marszu. Tylko maszerowanie podczas biegu na milę? No kurczę nie wypadało. Takie poddanie się byłoby słabym prognostykiem. Ciężko byłoby spojrzeć po wszystkim w lustro. Odgrażam się, że chcę trenować, dawać z siebie co najlepsze, zajeżdżać się na zawodach, a jak pojawia się okazja do pokazania charakteru (czyt. jaj) to miałbym odpuścić? No f*** way!
Napierałem na tyle ile mogłem. Widziałem, że nie tylko dla mnie ten podbieg jest istną gehenną. Najlepsze jednak było to co działo się ze mną jak już wbiegłem na górę. Nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczyłem. Dosłownie nie byłem w stanie panować nad swoim ciałem. Wydawało mi się, że ktoś inny steruje moimi nogami. Żałuję, że nie mam żadnego filmiku z tego momentu, bo mógłby wyglądać dość zabawnie.
Napisać, że obieganie stadionu było trudne to nic nie napisać. Przeklinałem tego kto wymyślił ten fragment trasy. Już widziałem metę, a musiałem jeszcze tyle do niej biec. Choć biec to chyba za dużo napisane. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Dopiero po powrocie do domu to zweryfikowałem. O ile początek biegu wokół boiska był faktycznie niemrawy (ponad 5:00/km) o tyle w końcówce już ponownie udało się złamać barierę 4 minut.
Ostatecznie na mecie zameldowałem się z czasem 6:58, jako 5. biegacz ze wszystkich uczestników imprezy i jako pierwszy ze startujących na dystansie 1 mili. Co ciekawe Monika dobiegła jako pierwsza kobieta i... 3. osoba w OPEN :) Warto dodać, że na naszym dystansie startowało zaledwie 6 osób i woda sodowa nam nie grozi :) Niemniej miło jest coś wygrać. Naprawdę miło - szczególnie na oczach synka i żony, którzy tym razem nie musieli godzinami czekać aż tatuś w końcu pojawi się na mecie.
też tam biegałem ale 10km trasa daje ostro w kosc
OdpowiedzUsuń