Na skróty

17 lutego 2019

"Jadą z przodu i cały czas rozmawiają - zwierzęta" - relacja z Gravelondo #19

   W końcu! W końcu! W końcu! Po kilkunastu tygodniach kiedy jeździliśmy w mrozie, chłodzie i po lodzie nareszcie coś drgnęło w pogodzie. Znowu pojawiło się słońce. I to jakie! Cytując klasyka - pełna lampa, a biorąc pod uwagę że mamy luty to śmiało można dodać - istny upał, bo naprawdę nie pamiętam kiedy ostatnio w 7. tygodniu roku notowaliśmy 15 stopni.
   Skłamię jak powiem, że nie przemknęło mi przez głowę, aby zamiast na Gravelondo polecieć na szosę. Jednak wiem, że szosy zaraz będę miał do oporu, a możliwość sprawdzenia się na tle #GraveKoni już niedługo się skończy. Bodzio ustawił wydarzenie do końca lutego, ale liczę, że jednak w marcu też pojeździmy po szutrach.

   Jakby tego było mało - Michał z DropBikes.pl w sobotę wysłał wiadomość, że będzie czekał na mnie kolejny Mares. Grzechem byłoby nie skorzystać z możliwości przetestowania kolejnej maszyny!
   Tak więc nie było innej opcji - punkt 9 posadziłem tyłek na "drewniaka" od Myriad Bikes i poleciałem na Osowę! Zanim jednak to nastąpiło popełniłem jeden głupi błąd, za który kilka godzin później boleśnie zapłaciłem. Mianowicie odpuściłem sobie śniadanie.
   Przed tygodniem latałem na karbonowym Maresie na Sram Force, tym razem miałem zaś przetestować jego aluminiową wersję na Apexie. I choć geometria tego roweru zachęca do ścigania to jednak nie będzie to wielkim spojlerem jak napiszę, że komfort jazdy na jego karbonowym kuzynie jest nieporównywalnie większy.
   W związku z tym, że grupy 1 i 2 startowały razem nie miałem większych dylematów z kim się zabrać. Szkoda tylko, że tak się zamotałem podczas przekładania pedałów, że nie zauważyłem nawet kiedy chłopaki ruszyli. Jak zacząłem ich gonić to zapomniałem o rękawiczkach i okularach - prawdziwy trzepak...
   Bez gogli, z gołymi rękami, ale grupę dogoniłem. Pod nieobecność Bodzia ton grupie nadawał Szymon z Jake'iem. Wiedziałem, że to nie będzie spokojna jazda. Szczególnie biorąc pod uwagę, że warunki zachęcały do żwawego kręcenia korbą. W dodatku Michał wyznaczył 65-kilometrową trasę z podjazdem pod Łężycami. W planie miałem solidne zmęczenie się i widziałem, że na pewno go zrealizuję.
   Już po pierwszych kilometrach mogłem się przekonać, że choć i dziś i przed tygodniem jechałem na Maresie to różnice między nimi są naprawdę spore. Przeskakiwanie nad przeszkodami wymagało już nieco więcej siły. Przyspieszenia też nie przychodziły tak lekko. W kwestii napędu ciężko się do czegoś przyczepić, bo Apex naprawdę spisał się świetnie - szybko i precyzyjnie łańcuch przeskakiwał pomiędzy poszczególnymi zębatkami. Jedynie klamkomanetka od Force'a bardziej mi leżała. Jakoś nie polubiłem się z tą ruchomą dźwignią :)
   Ale co tam sprzęt - Gravelondo to Gravelondo i tutaj liczy się jazda! I choć chłopaki kilka razy stwierdzili, że dzisiaj jedziemy wyjątkowo w tlenie to ja miałem zupełnie inną perspektywę. Nawet Mateusz, który dorwał nas około 20. kilometra stwierdził: Jadą z przodu i cały czas rozmawiają - zwierzęta. I faktycznie - prawdziwe konie!
   Niestety na jednym z szybkich zjazdów przytrafiło się nieprzyjemne zdarzenie i jeden z kolegów zaznajomił kask z ziemią. Kiedy kawałek dalej pojawiły się zawroty głowy i wymioty wiadomo było, że dla niego to już koniec jazdy. Na szczęście małżonka bez problemu dotarła na miejsce i zgarnęła go. Zdrowia!
   To było około 35. kilometra i prawdę mówiąc na niewiele więcej starczyło mi sił. Już przed podjazdem pod Łężycami zacząłem odstawać. Szczyt zaliczyłem samotnie na końcu. Na górze jeszcze chłopaki na mnie poczekali, ale dałem znać, że raczej nie utrzymam koła do końca i w razie czego trasę znam.
   Bez śniadania, bez picia na trasie - musiało się tak skończyć jak się skończyło i od 50. kilometra walczyłem już w pojedynkę. Wycieńczenie, skurcze - jakaś masakra. W życiu tak mi się nie dłużył ten fragment. Miałem tak dość jazdy, że kiedy zadzwoniła Pati, że właśnie wraca z Gdańska poprosiłem, żeby zajechała po mnie na Osowę. Nie uśmiechało mi się dokręcanie kolejnej dyszki na szosie. 

   Całe szczęście trafiła mi się cudowna żona i już chwilę później rower miałem w bagażniku, a sam siedziałem wygodnie w aucie. Plan, aby się zmęczyć uważam za wykonany w 110%. Wnioski? Za tydzień wrócę na Osowę i na pewno wcześniej zjem syte śniadanie!

Rower którym jeździłem -> Focus Mares 6.9
.
PS: Tak uwalonego roweru jak mój Mares dawno nie widziałem - Michał raz jeszcze przepraszam :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz