Fot. CYKLO |
Nawet nie wykonując żadnych specjalnych treningów, a po prostu ciesząc się jazdą rowerem, zdaję sobie sprawę, że jest coś takiego jak periodyzacja treningu, są jego poszczególne fazy. I na pewno żaden plan treningowy nie zakłada mocnego treningu na dzień przed startem. I wiecie co? To jeden z powodów dlaczego żadnego planu nie realizuję. Miałbym niby odpuścić sobotnie Gravelondo z powodu niedzielnego startu w Cyklo Gravel Krokowa? Absolutnie nie! Na Gravelondo się pojawiłem, ujechałem się jak koń, a jedynie w ramach jakiegoś kompromisu z wieczornej imprezy zwinąłem się po trzecim piwie i przed godziną 19.
Do Krokowej jechałem więc bez większych nadziei na jakikolwiek sukces. Nie ciągnąłem ze sobą rodzinki, umówiłem się z Mieszkiem, że szybko skoczę na rower, a potem czym prędzej go zgarnę i pojedziemy na męski wypad do kina.
Nie oznaczało to jednak, że nie zamierzałem się męczyć. Wręcz przeciwnie - plan był taki żeby dać z siebie 100%. Wiedziałem, że podobnie jak na cyklu szosowym chcąc być z przodu powinienem ustawić się z przodu. Naturalnie nie pchałem się do pierwszej linii, ale spokojnie rozgościłem się za plecami Jacka Rogowskiego. Kojarzyłem go jeszcze z czasówki z Kartuz i widziałem, że jego koła mogę śmiało trzymać się do końca, a na pewno będzie dobrze.
Niestety... bardzo szybko bo wystrzale startera okazało się, że utrzymanie tego koła graniczyło z cudem. Do Jacka szybko dołączył Bartek Glass, a ja chcąc utrzymać ich tempo praktycznie się zagotowałem. Tętno na zjazdach na poziomie 180 bpm nie wróżyło sukcesu. Przez głowę zaczęły przebiegać myśli, żeby dać sobie na spokój z tym wyścigiem, że będą kolejne, że to nie mój dzień. Zdawałem sobie jednak sprawę jak działa głowa i wiedziałem, że to wszystko gówno prawda.
Moim największym atutem była dzisiejsza trasa, bo już na objeździe wiedziałem, że najgorszy dla mnie będzie 1,5-kilometrowy podjazd od Jeldzina. Zgodnie z przypuszczeniami tam właśnie ostatecznie odpuściłem Jacka i Bartka, a następnie Michała i Mateusza. Czekałem też na kolejne ataki, ale.... te nie nadchodziły. Wjechaliśmy na górę i okazało się, że jesteśmy w piątkę. Widocznie nie tylko ja cierpiałem na tym podjeździe. Na asfalcie szybko rozpoczęliśmy współprace, żeby nie dać się dogonić kolejnym zawodnikom. Dwóch z nas było na rowerach MTB i zastanawiałem się czy to czasem nie jest dobrym moment, żebyśmy się we trójkę spróbowali urwać. Wiedziałem, że czeka nas jeszcze walka na sypkim piachu, a tam rowery górskie poradzą sobie po stokroć lepiej. Nie czułem się jednak na tyle mocno, żeby spróbować akcji solowej, a chłopaki na MTB jechali naprawdę mocno więc ostatecznie postawiliśmy na współpracę 5-osobowym składem.
Zgodnie z przewidywaniami, na 15-kilometrze wjechaliśmy na piaszczysty podjazd i szybko zostaliśmy we trzech. A w zasadzie to we 4, bo udało się dogonić Michała, którego wąskie opony również nie chciałby współpracować z terenem.
Starta na szczycie do chłopaków na MTB nie była duża. Znałem trasę, wiedziałem, że będzie nam sprzyjać nie było więc żadnych szaleńczych prób pogoni. Spokojnie jechaliśmy po zmianach swoje i już po jakiś 2 kilometrach ponownie jechaliśmy wszyscy razem. A kilometr dalej niespodzianka - Mateusz Grabarski jadący do tej pory na miejscu 3. dołącza do naszej grupy.
Pierwsza dwójka uciekła, ale pozostałe miejsca w TOP10 wydawało się, że podzielimy między sobą, a skoro dołączył do nas Mateusz to pojawiła się szansa na podium OPEN. Choć akurat w tamtym momencie bardziej skupiałem się na ewentualnej możliwości walki w kategorii wiekowej.
Kiedy wyjechaliśmy na asfalt na 25. kilometrze rozejrzałem się po grupie. Nikt nie wyglądał jakby miał zaraz odpuścić więc nastawiałem się na walkę na kresce. Przed nami był zapowiadany jako jeden z cięższych podjazdów pod Sobieńczyce. Mi on jednak opowiadał - długi, niezbyt stromy - trzeba po prostu jechać mocno i konsekwentnie. I dokładnie tak zacząłem. Wysunąłem się na czoło i rozpocząłem jazdę w górę. Na szczycie okazało się, że grupka skurczyła się z 7 do 4 osób.
Sławek zaproponował, że da mi zmianę. Tyle tylko, że ktoś za nim puścił koło i z odpoczynku nici, bo znowu musiałem gonić. Miałem jeszcze trochę sił i od cholery woli walki. Nie zamierzałem go puszczać. Widziałem, że za tym gównianym, nierównym odcinkiem czeka nas jeszcze bardzo szybki zjazd, hopka na błocie i zjazd do mety.
Sławka dogoniłem przed zjazdem, a dalej już nie kalkulowałem. Do mety został kilometr. Pamiętam, że na objeździe trasy trochę się bałem tego zjazdu i trzymałem kurczowo palce na dźwigniach hamulców. Tym razem ostatnie o czym myślałem to hamowanie. Spróbowałem dokręcić. Na liczniku pojawiło się przeszło 60km/h. Hopka również padła moim łukiem. Jeszcze tylko zjazd do mety. Odwróciłem głowę. Tutaj już nie miało prawa się nic zdarzyć! Szok, radość i niedowierzanie - trzeci zawodnik w klasyfikacji generalnej!
Oczywiście wiem, że w kolarstwie liczy się tylko zwycięzca, mini jest dla kobiet i w ogóle. Nie zmienia to jednak faktu, że dostałem solidnego kopa motywacyjnego do dalszego działania! Nie ukrywam, że liczę, że już niebawem pojawi się kolejny po szosie i MTB cykl imprez spod znaku Cyklo.
Na koniec chciałbym jeszcze podziękować swojej kochanej rodzince, bo choć nie było ich na trasie to mocno ściskali kciuki w domu i nie protestowali, gdy przez tą całą dekorację spóźniłem się na niedzielny obiad :) Dzięki również organizatorom za super imprezę, rywalom za to, że pomogli zmusić się do takiego wysiłku i ekipie ze Startu Kartuzy :)
PS: A no i dzięki Paweł za wpisowe - chyba musimy podzielić się nagrodami 😀
PS: A no i dzięki Paweł za wpisowe - chyba musimy podzielić się nagrodami 😀
v
OdpowiedzUsuń