Na skróty

31 sierpnia 2020

Najsmaczniejsza szosa w tym sezonie! - relacja z Rowerowe Żuławy Cyklo Cedry Wielkie

Fot. Tomek Ferenc

   Kiedy jakiś czas temu napisał do mnie Bartek z zapytaniem czy byłbym zainteresowany robieniem za pacemaker'a podczas zaplanowanego na ostatnią niedzielę sierpnia rajdu po Żuławach - zgodziłem się bez wahania. Chociaż tak naprawdę do końca nie wiedziałem co sądzić o takiej formule imprezy. Niby szosa, a jednak bez ścigania? Ciężko było mi to sobie wyobrazić. Nie zrozumcie mnie źle, ale ja naprawdę traktuję rower jako narzędzie. U mnie kojarzy on się jednoznacznie ze sportem i rywalizacją, a jedynym odstępstwem od tego są przejażdżki z rodziną. Tak już mam. Kropka. 

   Tymczasem miałem wziąć udział w imprezie, gdzie mimo pakietu startowego, numeru na koszulce i na sztycy, ambicje sportowe nie miały jakiegokolwiek znaczenia. Powiem Wam szczerze, że pakując się rano do auta zupełnie nie wiedziałem na co się piszę i jak się do tego nastawić. Jedyne co mnie stresowało to fakt, że zadeklarowałem się, że będę trzymał prędkość na poziomie 30-32 kilometry na godzinę. Niby nie wiele, ale 110 kilometrów to spory dystans i z doświadczenia wiem, że przy kilku godzinach w siodle zawsze może się coś wydarzyć. Na szczęście Paweł zdecydował się na start, więc widziałem, że nie będę sam.


   Kiedy pojawiliśmy się we dwóch w Błotniku od razu poczułem klimat imprezy! To było rowerowe święto. Umyślnie nie piszę, że kolarskie, bo widać było nie tylko kolarzy. To co łączyło tych wszystkich ludzi to rower. Miejski, szosowy, trekingowy, górski - każdy jechał na czym chciał.

   Zakładając strój, przypinając numer - kurczę nie będę kłamał - nakręciłem się trochę. Już zaczynałem żałować, że nie zdecydowałem się na prowadzenie jakiejś szybszej grupki. Zabawa zabawą, ale przecież można się też bawić dynamicznie 😁 Na liście startowej, poza nami znajdowały się tylko jeszcze dwa nazwiska. Na szczęście okazało się, że dwie kolejne osoby się dopisały i ostatecznie punktualnie o 10:40 ruszyliśmy w 6-osobowej grupie na trasę.

   Nie tylko u mnie buzowała adrenalina, więc początek był dość żwawy. Starałem się zapanować nieco nad towarzystwem, ale umówmy się - była to raczej syzyfowa praca. Filip, Marcin i Paweł mieli ochotę na nieco szybszą jazdę niż zakładane 32km/h, a jeden z kolegów raczej nie był jeszcze gotowy na taką prędkość. Zostałem więc z Krzyśkiem i to z nim spędziłem większość trasy. Krzysiek, który jeszcze przed tygodniem brał udział w szosowej ustawce na rowerze trekingowym (!) również nie zamierzał mocno trzymać się granicy 32 km/h. No ja tym bardziej sam siebie rozprowadzać nie zamierzałem. Szybko zaktualizowałem cele. Plan był taki, aby pomóc Krzyśkowi uzyskać jak najlepszą średnią i zadowolonego doprowadzić aż do mety.

   Na pierwszy bufet, na 45. kilometrze, dotarliśmy ze średnią 34 km/h. Tam spotkaliśmy pozostałą trójkę z naszej ekipy. Kawa ciastko, cola, znowu ciastko i tak wiele kcal później w końcu ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaproponowałem Krzyśkowi, żeby trochę się spiąć i odcinek wzdłuż DK 7 pokonać w 5-osobowym składzie, aby uniknąć walki z wiatrem. Krzysiek się zgodził i drogę z NDG do Dworka pokonaliśmy ze średnią blisko 40 km/h. Dopiero po wjeździe na drugą pętlę chłopaki nam odjechali, a my we dwóch zostaliśmy uraczeni prawdziwym kolarskim #wmordęwind'em.


   Na szczęście chwilę później zameldowaliśmy się na kolejnym bufecie.Tam oczywiście obecna była pozostała część ekipy. Kolejne obżarstwo, trochę plotek i na siodła. Tym razem trójka kolegów niemal od razu nam odjechała. Krzysiek mimo, że zapowiadał iż za chwilę na pewno złapią go kryzysy - żadnych kryzysów nie przechodził. Po 90 kilometrach ciągle mieliśmy średnią 34 km/h. A jak już 90 kilometr to bufet. Znowu obżarstwo aż miło! Kawki, ciasta, zupki, makarony, chleb ze smalcem, cola, energetyki - żarłem jak głupi, a i tak nawet 1/4 nie byłem w stanie spróbować!

   Na tym ostatnim bufecie chłopaki zaproponowali, żebyśmy zrobili małą rotację. Marcin dołączył do Krzyśka, a ja zająłem jego miejsce w pierwszej grupie, żebyśmy mogli w końcówce dorzucić tą nutkę rywalizacji. 

   Wiedziałem, że lekko nie będzie, ale jednocześnie lekki uśmieszek nie schodził mi z twarzy. Nie czekałem i sam wyszedłem na pierwszą zmianę. Starałem się nie schodzić poniżej 40 km/h, a mimo to Filip po chwili jeszcze poprawił i już mieliśmy na 45 na liczniku. Kamyk gdzieś się zawieruszył i pierwszą swoją zmianę odpuścił. Zrobiłem swoje i po chwili znowu pojawił się Filip. Dawał naprawdę mocne i równe zmiany. Po nim w końcu pojawił się Kamyk i widać było, że jednak coś tam jeszcze ma w baku. Tym bardziej nie zamierzałem mu za szybko dawać zmiany w podzięce za wcześniejsze "zagapienie" 😁

   Nie wiem jak odbierali to moi kompani, ale dla mnie te 20 kilometrów między ostatnim bufetem, a metą to były prawdziwe wyścigowe kilometry. Na każdej zmianie musiałem się spiąć. Ziewania nie było. A odcinek  pod wiatr na otwartym terenie wzdłuż DK 7 był prawdziwą próbą.

   W końcu dotarliśmy do Cedr, zostało ostatnie 3 kilometry i już można było sobie układać w głowie plan jak to wszystko rozegrać. Machnięcie Kamyka łokciem na 1100 metrów przed metą nawet nie wziąłem na poważnie, o czym od razu go poinformowałem. To był oficjalny początek czarowania. A to trwało raptem kilka sekund, bo na atak z 3 pozycji zdecydował się Filip. Bez wahania siadłem mu na koło i po chwili, gdy Filip odpuścił, spróbowałem poprawić. Niestety - skurcze. Aczkolwiek pewien byłem że i tak nikt za mną już nie jedzie. Aż tu nagle nie wiadomo skąd wyskoczył mi z koła Kamyk i tym samym nagroda główna, a więc chwała, splendor i uścisk dłoni powędrowała do niego!

   Chwilę po nas na metę dotarli Marcin i Krzysiek. Cała grupa bez przykrych niespodzianek i z uśmiechem na ustach, a więc mimo, że w sumie nie trzymałem się narzuconych ram to mam poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Każdy dobrze się bawił, a to chyba najważniejsze.

   Co do samej imprezy - jeżeli promocja jazdy rowerem to właśnie w taki sposób. Była to przede wszystkim impreza dla każdego. Zarówno Pan Heniek na składaku jak i Janek na nowym szosowym Treku mogli znaleźć coś dla siebie. Chciałeś przeżyć przygodę i przy okazji pozwiedzać Żuławy - proszę bardzo. Wycieczka rodzinna - jak najbardziej. Mocny trening bądź wyścig? Czemu nie. Słyszałem głosy, że biorę udział w płatnej wycieczce. Być może, ale ta organizacja, ilość atrakcji, pojemność pakietu i te bufety!!! - to było warte każdej ceny!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz