Fot. Szymon Kwiatkowski |
Wyścig o Puchar Burmistrza Kartuz, bądź jak kto woli Mistrzostwa Polski Amatorów Merida (jak stanowi regulamin), to na pierwszy rzut oka zwykła gonka. Dla mnie jednak, z przynajmniej kilku powodów, taka zwykła nie była. Po pierwsze nie startowałem od 9 miesięcy, co sprawiało, że czułem się niemal jak debiutant. Zresztą trochę byłem debiutantem, bo we wrześniu w Bytowie jechałem jeszcze w barwach Startu Kartuzy. Dziś zaś miałem po raz pierwszy pojechać w stroju Bogdziewicz Team!
No i właśnie - jak już mówimy o barwach klubowych to nie będę ukrywał, że rywalizacja z kolegami ze Startu też dodawała trochę smaczku zawodom. Klęska na Cyklo, gdzie Prezes mnie niemal zdublował czy nieco mniej sromotna, ale jednak przegrana w Bytowie sprawiały, że chciałem się w końcu odegrać.
Tylko jak tu myśleć o odgrywaniu się przy takim fatalnym samopoczuciu. Zatoki zawalony, łeb boli - przez bardzo krótką chwilę rozważałem nawet odpuszczenie startu, żeby trochę się podkurować przez niedzielnymi zawodami. Tylko, że w tym roku okazji do ścigania i tak jest wyjątkowo mało, szkoda więc odpuszczać. Jeszcze w czasach biegania przyjąłem taktykę, że mogę się źle czuć, ale odpuszczam tylko gdy mam gorączkę. Zmierzyłem - 37 stopni Celsjusza, a więc nie ma wymówek - jadę!
Chwilę po 13 przyjechał Kamyk, zapakowaliśmy sprzęt, wypiliśmy po kuflu... izotonika i w drogę. Szybkie załatwianie formalności i na rozgrzewkę. Pojechaliśmy w stronę Prokowa, chciałem jeszcze raz zobaczyć szybki zjazd, którego najbardziej obawiałem się na całej trasie. I to był słuszny kierunek, bo nie miałem pojęcia, że zarządca drugi nie dokończył jeszcze remontu i na owym zjeździe był obecnie sfrezowany jeden pas przez co na środku mieliśmy kilkucentymetrowy uskok.
Na starcie organizatorzy poinformowali, że ze względu na ten niebezpieczny zjazd będziemy mieli start honorowy, a ściganie zaczniemy dopiero za zjazdem.
Ruszyliśmy punktualnie o 16. Z nieba lał się żar, temperatura w cieniu przekraczała 30. kreskę. Nie przejechaliśmy nawet kilometra kiedy za plecami usłyszałem przeraźliwy huk. Byłem pewien, że ktoś właśnie stracił rower. Na szczęście okazało się, że wybuchła tylko opona, a Daniel dzięki pomocy wozu technicznego szybko wrócił do peletonu.
Chwilę później doszło do największego absurdu - ostre ściganie zaczęło się... na szczycie tego niebezpiecznego zjazdu. Wóz wstrzymywał nas tylko na fragmencie gdzie był nowiutki, równy asfalt, a rozpoczął wyścig jak wjechaliśmy na rozoraną przez drogowców ulicę. Na szczęście byłem z przodu i nie miałem za bardzo czasu żeby zastanawiać się co tu się właśnie odwaliło.
Początek jak zawsze - każdy poszukiwał swojego miejsca w peletonie, a że noga jeszcze świeża to i tempo szło konkretne. Wiedziałem, że najtrudniejszym momentem będzie podjazd z Garcza do Chmielna i wjazd do Kartuz, gdzie co tydzień ścigamy się na blachę.
Starałem się jechać jak najbliżej przodu, żeby nie dać się zaplątać w jakąś głupią kraksę. Na pierwszym podjeździe do Chmielna mocniej zaciągnął Piotr Wadecki, ale widać było że on nie zamierzał się dzisiaj ścigać, a jedynie dobrze bawić. Na górze zaczekał na resztę peletonu. Ja od początku jechałem swoje. Równym mocnym tempem wjechałem na górę, szybki zjazd i poprawka już w Chmielnie. Nie chciałem się bawić w dobrze znane akcje z krótkiego dystansu Cyklo, gdzie czołówka peletonu po każdym zjeździe maksymalnie wyhamowuje, by po chwili znowu dołożyć. W ogóle czułem się właśnie jak na krótkim na Cyklo, gdzie jednak więcej jest cwaniactwa niż solidnej jazdy i współpracy. Kilka razy próbował zachęcić chłopaków do jazdy na wachlarzu Bartek, Majbike'i też chciały współpracować, ale nic się nie kleiło. Każdy wolał palić głupa i wieźć się po kole. Dałem kilka zmian, ale też nie zamierzałem dowieźć kolegów w plecaku na kreskę.
W trakcie poszło kilka odjazdów, parę osób uciekło, ale miałem koło siebie Bartka, Daniela, Prezesa z chłopakami ze Startu i wiedziałem, że finisz razem z nimi ujmy mi na pewno nie przyniesie. A prawdę mówiąc kryzysy miałem od samego początku, największy zaś na drugim podjeździe Garcz - Chmielno. Tam już zaczynałem puszczać koło i do teraz nie wiem jak udało mi się zmusić do dołożenia i dociągnięcia do reszty. Na szczęście się udało, ale byłem już mocno wymęczony. Aczkolwiek patrząc po współtowarzyszach nie tylko ja.
Do Ręboszewa jeszcze jakoś jechaliśmy, ale tam już zaczęło się czarowanie na maksa. Jechaliśmy w kilka osób na czele, nikt nie chciał dać specjalnie nam zmiany, nikt nie miał też nogi, żeby odjechać na solo. W pewnym momencie mocno znudzony i zażenowany na czub wyjechał Prezes. Liczyłem, że w końcówce może Start Kartuzy weźmie na siebie nadawanie tempa, ale nic takiego nie miało miejsca. Każdy jechał na siebie i pewnie byśmy tak leniwie i ciotowato dojechali niemal na kreskę, gdyby nie... Piotr Wadecki, który ponownie postanowił nadać trochę kolorytu tej rywalizacji i zaciągnął na wjeździe do Kartuz. Było już za blisko mety, żeby peleton zwolnił. Odkąd wjechaliśmy do Kartuz pilnowałem już tylko koła Prezesa, którego udało mi się wyprzedzić na ostatnim łuku. Niemniej Daniel - gratuluję pudła w M50!
Ja zaś ostatecznie zamknąłem drugą dziesiątkę i chociaż lubię kolarstwo za to, że na wyścigu jest jeden zwycięzca i reszta przegranych to dzisiaj mimo tego 20 miejsca czułem się tak samo, jak nie lepiej niż ten zwycięzca. Nic nie zapowiadało, że to będzie udany wyścig tymczasem udany to mało powiedziane! Bodzio - tętno na kresce 192 bpm, obiecałem, że pójdę w trupa i tak było! Wstydu chyba nie ma ;)
No i wszystko w temacie, gratuluję nogi.
OdpowiedzUsuń