Wolna niedziela była dobrą okazją do obejrzenia karnawałowej parady w Oldenzaal |
Od pechowego biegu, podczas którego moja łydka zastrajkowała, minęło 5 dni. Przez niemalże równe 120 godzin nawet nie spoglądałem w kierunku swoich biegowych butów. W czwartek po treningu ciężko było w ogóle chodzić. Ciągle jednak miałem nadzieję, że po nocy wszystko wróci do normy. Aczkolwiek nic z tych rzeczy. Szybko zostałem sprowadzony na ziemię, kiedy okazało się, że do toalety muszę kuśtykać na jednej nodze. O bieganiu nie mogło być mowy.
Tego samego dnia, wieczorem, przyjechała do mnie Pati. Przywiozła ona różnego rodzaju maści, bandaże i wszystkie inne podstawowe akcesoria niezbędne przy niegroźnych kontuzjach.
Sobotni poranek było zdecydowanie bardziej optymistyczny. Czułem łydkę podczas chodzenia i dotykania. Aczkolwiek nie było opuchlizny. Ponadto ból był do zniesienia. Mogłem też prawie normalnie chodzić.
W niedzielę naprawdę miałem ochotę wyjść poszurać. Jednak powiedziałem sobie, że przed wtorkiem nawet nie ma mowy o bieganiu. Wielkiej krzywdy dzień wolnego mi nie wyrządzi. Dla mojej łydki może okazać się zaś zbawieniem.
Zgodnie z postanowieniem - również w poniedziałek odpuściłem trening. Pamiętałem tylko o tym, aby rano i wieczorem nasmarować łydkę żelem. Tym razem użyłem Voltarenu - tylko nie chciałbym być posądzonym o robienie reklamy :) Ibuprofen nie przynosi mi ulgi, dlatego szukam innych substancji aktywnych.
No i w końcu nadszedł ten dzień - dzień próby. Wątpliwości miałem wiele. Wyjść czy lepiej odłożyć to do jutra? Wziąć tęczówki a może wybrać Brooksy? Machnąć tradycyjnie piętnastkę czy może jedynie potruchtać przed domem?
Ostatecznie postanowiłem, że będę podejmował decyzje spontanicznie - bazując na aktualnych odczuciach. Wyjść dzisiaj czy... Nie będę czarował - nie brałem na poważnie opcji pozostania w domu. W końcu w lodówce już czekała "owsianka na po treningu".
Co do butów sprawa była oczywista. Zawsze jak na jednym treningu pojawiają się jakiekolwiek problemy, to na kolejnym zmieniam obuwie. Chociaż na kilka najbliższych biegów. Tak więc tym razem postawiłem na Duchy.
Teraz tylko dystans. Rozpoczynając trening miałem ochotę na pełne 15 kilometrów. Górę wziął jednak zdrowy rozsądek. Pomyślałem, że sukcesem już jest samo wyjście na bieganie i fakt, że przez pierwsze 2-3 kilometry łydka dawała radę. Chciałem dobiec do 4. tysiączka i wrócić. Szybko jednak zamarzył mi się dystans dwucyfrowy. Trochę pokręciłem się po okolicy i ostatecznie uzbierało się 11 kilometrów.
Pomijam fakt, że biegło mi się wyjątkowo lekko i przyjemnie. Ale co tam moje odczucia! Nie serce testowałem a łydkę. A ta dała radę! Bałem się, że może po treningu, jak nieco ostygnie, będzie z nią kiepsko. Jednak nic z tych rzeczy. Ciągle ją czuję, szczególnie chodząc pod schodach oraz dotykając ją, dlatego nie zamierzam odstawiać żelu. Jednak skoro dzisiaj udało mi się szczęśliwie odbyć trening, to nic nie stoi na przeszkodzie, abym jutro znowu wyszedł. Tak więc kończę i pisanie i lecę spać. Budzik ustawiony - pobudka o 3:45 :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz