To już czwarte moje podejście do rozpoczęcia relacji z tego treningu. Co napiszę jakieś zdanie, to je usuwam i zaczynam od nowa. A wszystko przez to, że chciałbym, aby te "kilka" wersów, opisujących ten bieg, choć w części oddało jego urok. Tak, urok - bo to był niesamowity trening, wyjątkowy, magiczny, jedyny taki, po prostu cudowny!
Już od co najmniej kilkunastu dni byłem podniecony myślą o zbliżającej się niedzieli i wycieczce biegowej. Samo długie wybieganie nie wzbudzało większych emocji, jednak tym razem to miał być bieg we dwoje. Bieg z Moją Pati. Nasz pierwszy, taki rowerowo - biegowy trening od wakacji. Szkoda, że w Polsce nie ma warunków, aby w ten sposób spędzać niedzielę. Może kiedyś się to zmieni - oby.
Tymczasem wróćmy do relacji. Otóż w niedzielę otworzyłem oczy już około 5. To nic, że to dzień wolny i mogłem spać do południa. Dzień wcześniej ustaliliśmy, że na trening wyjdziemy nie wcześniej niż o 8. Po co więc zerwałem się o 5? Nie mogłem spać. Na samą myśl o wspólnym treningu uśmiech pojawiał się na mojej twarzy. A przecież jeszcze nie wybraliśmy trasy!
Jedząc owsiankę i popijając kawę zabraliśmy się do przeglądania mapy. Opcji było co niemiara. Północ, południe, wschód, zachód - mogliśmy wybiec z Bentheim w dowolnym kierunku. Jednak, którego byśmy nie wybrali, jednego mogliśmy być pewni - na pewno już tą trasą biegliśmy. W wakacje 2012 oraz te z roku poprzedniego, sprawdziliśmy większość okolicznych ścieżek. Tak więc bieg w nieznane nie wchodził w rachubę. Przynajmniej w całości.
Chwilę posiedzieliśmy nad mapą i wstępnie rozrysowaliśmy trasę na niedzielny trening. Wiadomo, że w trakcie mogła ona ulec mniejszym lub większym zmianom.Jednak wstępnie założyliśmy, że polecimy do Holandii, w okolice Losser oraz De Lutte, dzięki czemu mieliśmy pokonać dystans około 33 kilometrów. Trasa od 11. do 19. kilometra prowadziła ścieżkami, którymi do tej pory nigdy nie lataliśmy. Musiałem więc rozpisać na kartce wskazówki, abyśmy się nie pogubili. Tym bardziej, że według Google Maps owy fragment w większości prowadził przez lasy.
Muszę też wspomnieć, że tego dnia wyjątkowo sprzyjała nam aura. Już o godzinie 5 rano termometr wskazywał 8 kresek powyżej zera. A wg prognoz - mieliśmy się spodziewać, po raz pierwszy w tym roku, temperatury 20+ °C. Stąd też decyzja, że koszulka z krótkim rękawem, bejsbolówka i krótkie spodenki - to będzie odpowiedni strój.
Wystartowaliśmy dokładnie o godzinie 8:22. Pati na kozie, ja w duchach, oboje w doskonałych nastrojach. Niby pierwsze 7 kilometrów to moja codzienna trasa. Jednak o godzinie 5:30 wygląda ona zupełnie inaczej. Teraz, za dnia, w pełnym słońcu, mogłem dostrzec rzeczy, z których istnienia nawet nie zdawałem sobie sprawy. Nim się zorientowałem już odbijaliśmy w lewo, przy Trink Hali.
Czekał nas 4-5-kilometrowy fragment trasy, który nie kojarzy nam się zbyt dobrze. Ostatnim razem, kiedy go pokonywaliśmy, byliśmy oboje wykończeni - było to podczas pierwszej, wakacyjnej wycieczki biegowej w 2013 roku (Morderczy trening w piekielnym upale).
Tym razem leciało się o niebo lepiej! Humory wyjątkowo dopisywały. Niby to trening zimowy, a nie letni, jednak tego dnia jedynie po pustych polach można było dostrzec różnicę. Było naprawdę rewelacyjnie.
Aczkolwiek najbardziej ciekawa część trasy zaczęła się na 12. kilometrze. W końcu mogłem wyciągnąć przygotowaną wcześniej karteczkę ze wskazówkami. Okazało się, że "leśne dróżki" tutaj i te w Polsce to zupełnie inne pojęcia. Już nawet pomijam fakt, że w większości były to normalne drogi asfaltowe/betonowe. Jednak nawet jak trafialiśmy na gruntowe fragmenty, nie mieliśmy podstaw do narzekań. Równa, szeroka, ubita ziemia. Może na rolki się nie nadawała, ale już na rower (nawet taki miejski) jak najbardziej.
Wszystko szło gładko i przyjemnie aż do 17. kilometra. Wtedy to posłuszeństwa odmówiła... koza. A w zasadzie dętka. Huston mamy problem... a nie mamy pompki. Postanowiliśmy więc sprawdzić czy ludzie w Holandii (w międzyczasie, dokładnie nie wiemy kiedy to nastąpiło, przekroczyliśmy granicę niemiecko - holenderską) są życzliwi. Zalecieliśmy do pierwszego gospodarstwa, gdzie właściciel, pracujący w ogródku, z miejsca przerwał pracę i próbował nam pomóc. Niestety, mimo szczerych chęci, okazało się, że nie posiada odpowiedniej końcówki w pompce. Wskazał nam jednak gospodarstwo obok, gdzie powinniśmy znaleźć to czego potrzebujemy. I faktycznie - właściciele niewielkiej stadniny z chęcią nam pomogli i już po chwili mknęliśmy dalej!
Mniej więcej na 22. kilometrze wbiegliśmy na dobrze nam znaną drogę prowadzącą z Bad Bentheim do Oldenzaal. Tę samą, którą pokonuję podczas każdego mojego "międzynarodowego półmaratonu do pracy".
Przed sobą mieliśmy dość wymagający fragment trasy - blisko 2-kilometrowy podbieg. Aby więc zająć czymś głowy zaczęliśmy... liczyć porzucone przy drodze puszki po energetykach. Nie wiem czy uwierzycie, ale na owych 2 kilometrach doliczyliśmy się aż 25 takich puszek :)
Nim się zorientowaliśmy ponownie byliśmy przy Trink Hali. A więc do domu zostało jedynie 7 kilometrów! W wakacje tradycją była, że na ostatnich kilometrach odwiedzamy piekarnię i stację benzynową. Postanowiliśmy nie rezygnować z niej również teraz. Aby było to możliwe musieliśmy zaliczyć jeszcze bankomat w lokalnym banku (i stąd właśnie wynikła jedyna różnica pomiędzy planowaną i pokonaną trasą).
Ostatecznie do domu dolecieliśmy około godziny 12. Trening zajął nam dokładnie 2 godziny 58 minut oraz 53 sekundy, podczas których pokonaliśmy dokładnie 33 kilometry. To były naprawdę fantastyczne 3 godziny. Będę z Wami szczery - nie wiem, czy kiedykolwiek jakikolwiek bieg dał mi tyle frajdy! Cudownie jest bić kolejne rekordy, stawać na podium, zdobywać puchary. Jednak to wszystko nic w porównaniu z radością jaką czułem po tym niedzielnym treningu we dwoje. Dlatego zaryzykuję stwierdzenie, że to właśnie jest esencja biegania - dzielenie tego szczęścia z ukochaną osobą :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz