To miała być rowerowa niedziela i faktycznie taka była. Tyle tylko, że miałem razem z Michałem śmigać po Kaszubach, a zostałem wręcz zmasakrowany w TPK przez kolegów (i koleżankę) triathlonistów. Na samo wspomnienie nogi zaczynają mi drżeć. Jednak po kolei...
Dzisiaj od samego rana miałem wszystko dograne co do minuty. Aby wszystko zadziałało nie mogłem pozwolić sobie na żaden poślizg.
Budzik zadzwonił o 5:50 i od razu skierowałem się w stronę łazienki. Nie ociągałem się również w kuchni. Owsianka, mleko, banan, masło orzechowe (taka kombinacja ostatnio mi najbardziej podchodzi), do tego kawa i z powrotem biegiem na dół. Szybkie śniadanie i jazda do kościoła. Po mszy ogień do domu i błyskawiczna zmiana designu na ten rowerowy.
Wszystko szło jak po sznurku. Przynajmniej do momentu, kiedy telefon zakomunikował mi, że dostałem wiadomość. Odczytałem i... dupa. Michał napisał, że ma awarie i nie dojedzie. Psia kość! Cały plan wziął w łeb. I wtedy błysnęła moja Pati pytając, gdzie dzisiaj będą jeździć chłopaki od MTB. Szybko dokończyłem się ubierać, żonka skrobnęła SMSa do Marka celem wyłudzenia planów trasy i już po chwili gnałem w stronę Matemblewa.
Miałem do przejechania jakieś 13 kilometrów i... 8 minut czasu. Marek zadzwonił, że skierują się w stronę Słowackiego i tam możemy się spotkać. Napierałem ile sił w nogach. Dotarłem na miejsce i... postanowiłem wyjechać im na spotkanie. Efekt? Wiadomo - minęliśmy się. Cała ekipa pojechała ruszyła z Matemblewa inną drogą.
Marek zadzwonił, wskazał kierunek i ponownie musiałem gonić. Teraz w dodatku pod górę. Już ten fragment był najcięższym rowerowym treningiem w ostatnich miesiącach. Tętno pod 180 bpm? Na rowerze? Nawet nie wiedziałem, że tak można. A to co najgorsze (czyt. najlepsze) miało dopiero nadejść.
Cała zgraję dogoniłem mając w nogach około 19 kilometrów. I mimo, że byłem już lekko zdyszany to fakt, że udało mi się ich dogonić dodał nieco sił. Oczywiście zanim zobaczył peleton z Andrzejem na czele jeszcze trochę czasu minęło. Jednak byłem już w grupie pościgowej - zawsze coś!
Poranny zastrzyk energii nie wystarczył. |
Jeszcze na początku wspólnej jazdy było w miarę ok. Trasa, jak to trasa w TPK, zjazd - podjazd - zjazd - podjazd. Wszystko w umiarze. Przynajmniej do czasu. Jedyne co martwiło to miejscami występujące błoto. Stromy zjazd po takim błotnistym podłożu? Nie ma co się oszukiwać - czysta loteria. Jak ktoś trafił w głęboki ślad i nie wpadł w poślizg było ok. W innym przypadku? Gleba. A tych było co najmniej kilka. Mi tym razem szczęście sprzyjało.
Wybierając się na dzisiejszą jazdę popełniłem jeden zasadniczy błąd - nie wziąłem ze sobą nic do picia i jedzenia. W dodatku zapakowałem się dość mocno, przez co cholernie się pociłem. Ostatnio robiłem tylko spokojne rozjeżdżenia, więc nie miało to wszystko większego znaczenia. W dodatku jak chciałem się napić wystarczyło zajechać do sklepu. Tutaj takich możliwości nie było. No i jazda była zdecydowanie mniej spokojna.
Pamiętam jak przed rokiem jeździliśmy naprawdę BEZ SPINY. Dzisiaj liderzy naprawdę mocno napierali. Już się bałem, że to ja jestem w tak fatalnej formie. Jednak nie było to tylko moje spostrzeżenie - ufff :)
Aczkolwiek do 24. kilometra było naprawdę fajnie. Wtedy Andrzej zaserwował nam solidniejszy podjazd. Miałem pierwszy lekki kryzys. Jednak ok - było minęło.
Na 29. kilometrze Marek rzucił - przełączaj na najlżejszą przerzutkę, przed nami najgorszy podjazd. Wspinaliśmy się na Pachołek. W trakcie tego cholernego podjazdu trzykrotnie byłem zmuszony podprowadzić kawałek rower. Pokonać całość? Dla mnie nierealne.
A najlepsze jest to, że kilkanaście minut później owy przeklęty podjazd był naszym... zjazdem. Ale to nie był jeszcze największy hit tego dzisiejszego MTB.
Na 35. kilometrze czołówka odbiła w lewo i ruszyła żwawo stromym podjazdem. Chwilę po tamtej męczarni kolejna wspinaczka dała mi w kość. A najbardziej widok zjeżdżających chłopaków, w momencie kiedy ja byłem w około 2/3 wzniesienia. Gdzieś z tyłu usłyszałem - ktoś go kiedyś poturbuje za takie akcje. Okazało się, że to była tylko taka - górka dla jaj :)
Dla mnie dodatkowo był to gwóźdź do trumny. Słabłem w oczach. A kolejne kilometry jak na złość - znowu w górę. Dosłownie mnie już odcinało. Czołówka odjechała tak bardzo, że w kilka osób zostaliśmy zdani na siebie. Szybko zapadła decyzja - wracamy na Matemblewo.
Tam zadzwoniliśmy do reszty i dowiedzieliśmy się, że oni kręcą dalej. Skubańcy mają zdrowie. Ja jednak skierowałem się w stronę Pępowa. Wybrałem trasę przez Karczemki i... całe szczęście. Tak naprawdę od 41. kilometra walczyłem z samym sobą, aby nie zejść z roweru i chwilę nie poleżeć. I kiedy dowiedziałem się, że Pati z mamą i siostrą są na zakupach w Auchan myślałem, że zniosę jajko z radości.
Już nawet podjeżdżając pod niewielkie wzniesienia asfaltową drogę kręciłem na najlżejszych przerzutkach. Mięśniowo było ok, płuca też nie umierały - po prostu skończyło mi się paliwo. Dosłownie na oparach doczłapałem się do Auchan i... padłem. Izotnik, banan, a następnie... rozmontowany rower w bagażnik, a ja na wygodny fotel.
Dzisiaj mimo iż przejechałem tylko 43 kilometry to zdecydowanie zrobiłem najtrudniejszy, rowerowy trening od dłuższego czasu. Teraz czas na trochę odpoczynku od siodełka i kolejne podejście już w następną niedzielę. Chyba znowu wybiorę się na MTB bez spiny i bez ziewania. Tym razem jednak będę przygotowany i nawet nie będę się łudził. Bez spiny? Hehe :)
Tak to mniej więcej wyglądało:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz