Fot. Dariusz Lulewicz |
Po trzech tygodniach nieobecności wróciłem dzisiaj do Parku Regana na Parkrun. Polubiłem te piątki. Są dla mnie idealnym sprawdzeniem siebie. Ale nie będę się za bardzo rozwodził na ten temat, bo już niejednokrotnie o tym wspominałem.
Pierwotnie mieliśmy się pojawić w Gdańsku w pełnym składzie - z Pati i Mieszkiem. Niestety pogoda nie rozpieszczała, a że Mały jest nieco podziębiony woleliśmy nie ryzykować. Wciągnąłem owsiankę, wypiłem kawę i na Przymorze pojechałem sam.
Na miejscu spotkałem Monikę. Mała ostatnie 4 biegi okraszała rekordem życiowym i zastanawialiśmy się czy dzisiaj znowu jej się to uda. Ona twierdziła, że nie liczy na to. Ja - no cóż - wiem, że jeszcze sporo może urwać.
Przed biegiem umówiłem się z Tomkiem, że będę się go trzymał. Planował spokojny, drugi zakres po 4:00/km, a mnie właśnie taki wynik interesował.
Ruszyliśmy punktualnie o 9:00. Chociaż ustawiłem się na samym przodzie to po około 200 metrach raczej nie mieściłem się w trzydziestce. Nie zerkałem na Gremlina, nie kontrolowałem tempa. Postanowiłem całkowicie zdać się na Tomka.
Kiedy minęła magia pierwszej prostej zaczęło się lawirowanie. Chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać ogrom tego zjawiska. No chyba, że jest jakaś osobna klasyfikacja "Mistrz Prostej Startowej", o której ja osobiście nic nie wiem.
W każdym bądź razie przesuwaliśmy się systematycznie do przodu. Pierwszy kilometr poszedł książkowo - 3:59. Byliśmy gdzieś na początku drugiej dziesiątki. Było jednak widać, że dalsze roszady są możliwe. Oczywiście pod warunkiem, że uda się utrzymać tempo. A to wcale nie było takie oczywiste. Mocno weszły w nogi ostatnie treningi. Poprzednie trzy dni niespecjalnie się oszczędzałem. A już wczorajsza piętnastka biegu ciągłego była taką wisienką na torcie.
Tyle. że parkrun to nie zawody, a trening. Intensywny, ale jednak dość krótki trening. Biegam go bez łapania świeżości i z pełnego treningu.
Fot. Dariusz Lulewicz |
No i właśnie to dzisiaj czułem. Jakiś czas temu pisałem, że fajnie mi się biegało po tygodniu luzowania. Dzisiaj tak fajnie nie było. Niby tętno niezbyt wysokie. Niby głowa też dawała radę. Ale nogi ni cholery nie chciały przyspieszyć.
Po drugim tysiączku Gremlin wyświetlił 4:02. Popatrzyłem i... przyjąłem obojętnie. Sił na przyspieszenie nie było. Pomyślałem, że fajnie będzie w ogóle to utrzymać.
Jakoś się udało. Kolejny tysiączek również w 4:02. W międzyczasie zaczęliśmy zbliżać się do Zibiego. Generalnie nie bardzo wiedziałem o co chodzi jak zobaczyłem jak napierał na początku biegu. Przyzwyczaiłem się, że Parkruny biega raczej spokojnie i dość wolno. A dzisiaj zasuwał aż miło.
Kiedy się do niego zbliżaliśmy Tomek krzyknął - Mocniej pracuj rękoma. Pomyślałem, że jeżeli to ja bym usłyszał coś takiego walcząc o życiówkę, w końcówce biegu na 5 kilometrów to bym chyba zagryzł. W takim momencie już nie myśli się o niczym innym jak o końcu tej katorgi.
Zibi nawet nie wiem czy to usłyszał. W każdym razie wiele w jego technice się nie zmieniło.
A u nas? Gremlin pokazał 4:07. WTF!? Kiepsko się już czułem, nie miałem sił. Ale żeby aż tak zwolnić. Oczywiście po biegu okazało się, że zegarek trochę ześwirował i zgubił ponad 100 metrów. W trakcie biegu tego jednak nie wiedziałem.
W końcówce postanowiłem rzucić do boju resztki sił w nogach. Od alejki wzdłuż morza zacząłem przyspieszać, by na ostatniej prostej urządzić sobie przebieżkę. I nie zrobiłem tego po to, aby urwać te kilka sekund. Zrobiłem to, bo wiem, że jak chce się nauczyć mocnego finiszu to muszę go ćwiczyć właśnie w trakcie takich treningów.
Ostatecznie na mecie zameldowałem się po 19 minutach i 19 sekundach. Średnie tętno 170 bpm, a maksymalne 181. Można rzecz, że od 3 Parkrunów zwalniam :) Nie zwalnia za to moja siostra. Po raz piąty z rzędu ustanowiła rekord życiowy! I to nie poprawiła go o 1-2 sekundy. Tym razem mała urwała aż 12 sekund i od dzisiaj legitymuje się wynikiem 21:36!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz