Po raz pierwszy w Koszalinie startowałem 1. marca w Biegu Tropem Wilczym i to właśnie w tamtych zawodach ustanowiłem swój najlepszy wynik w tym roku na dystansie 10 kilometrów. Uzyskałem wówczas 42:39 i byłem cholernie zadowolony z tamtego wyniku. Podobała mi się również trasa i organizacja imprezy, dlatego długo nie zastanawiałem się nad podjęciem decyzji o starcie w Biegu Wenedów. Tyle, że tym razem nie liczyłem na poprawę wyniku sprzed blisko 3 miesięcy. Kwietniowe problemy ze zdrowiem i zawieszenie treningów zrobiły swoje, ponadto maraton pokonany 7 dni temu też odcisnął swoje piętno. Jedynym, więc celem jaki sobie wyznaczyłem było zejście poniżej 45 minut.
Ostatni trening zrobiłem w czwartek. W piątek trochę pospacerowałem z żoną po Koszalinie. W sobotę zaś wzięliśmy udział w Biegu po zdrowie, organizowanym przez Radio Koszalin. Całkiem sympatyczna impreza zakończona zdrowym śniadaniem na plaży. W tej imprezie absolutnie nie liczył się wynik ani czas. Chodziło po prostu o promowanie biegania. W sumie pokonaliśmy marszobiegiem około 3 kilometrów głównymi arteriami Koszalina.
W niedzielę od rana już byłem lekko poddenerwowany. Naprawdę chciałem dobrze pobiec. Skrupulatnie wybrałem strój na bieg. Mimo, że źle wyszedłem przed tygodniem na eksperymentach - tym razem postanowiłem znowu nieco zaryzykować. Zdecydowałem, że pobiegnę w startówkach. Moich starych Lunar Spiderach :)
Pakiet odebraliśmy już dzień wcześniej, dlatego na miejscu zawodów pojawiliśmy się około 45 minut przed biegiem. Pogoda dopisywała, chyba nawet aż za bardzo. Było, tak jak zapowiadali meteorolodzy - słońce i około 20 stopni. Jedynie lekkie podmuchy wiatru sprawiały, że nie było zbyt gorąco. Tyle, że wiatr też nie jest moim wymarzonym kompanem na biegowych ścieżkach.
Na 15 minut przed biegiem rozpocząłem rozgrzewkę. Tym razem bez żadnego obijania potruchtałem, porobiłem skipy, porozciągałem się i na koniec zrobiłem jeszcze kilka przebieżek. Na linii startu ustawiłem się dosłownie w ostatniej chwili. Kompletnie nie zaprzątałem sobie głowy miejscem, w którym się ustawiam i to był, jak się później okazało, spory błąd, gdyż na starcie nie było maty i liczony był jedynie czas brutto.
Punktualnie o 13:30 wyruszyliśmy na trasę. Początek biegu to klasyczna przepychanka i walka wręcz. Mimo, że startowało niecałe 400 osób to było gęsto, bardzo gęsto. Na szczęście już po 300 metrach skręciliśmy w prawo, wbiegliśmy na jedną z głównych ulic i zrobiło się luźno. Na pierwszych metrach bardzo rozbawił mnie gość, który rzucił się na łeb na szyję przed siebie i nie przebierając w słowach "prosił" innych, aby zwolnili mu miejsce, gdyż jak stwierdził "nie będzie się wlókł, bo mu się spieszy". Chyba nikogo nie zaskoczę, jak napiszę że po 400 metrach wcale już się tak nie spieszył :)
A wracając do mojego biegu - pierwszy kilometr wyszedł mocno, bardzo mocno - 3:54. Wiedziałem jednak, że w marcu rozpocząłem po 3:48/km, dlatego przyjąłem, że wszystko jest ok.
Dopiero po drugim tysiączku (4:04/km) uznałem, że albo zwolnię albo mnie zaraz odetnie. Mniej więcej w tym momencie, o ile dobrze pamiętam, dobiegł do mnie znajomym z bloga - Janusz i przez dłuższy czas biegliśmy razem. Na początku rozmawialiśmy pełnymi zdaniami. Z czasem zaczęliśmy rzucać jedynie krótkimi zwrotami, a później już tylko od czasu do czasu się odzywaliśmy. Jednak przy dystansie 10 kilometrów to nic dziwnego :)
Ogólnie nienawidzę biegać pętli. Jednak tutaj w Koszalinie, gdzie trzeba pokonać jedną, 2,5-kilometrową pętelkę, biega mi się wyjątkowo dobrze. I za cholerę nie wiem czym jest to spowodowane. Pętle w Pasłęku dramat, pętle w Pile dramat, a w Koszalinie... rewelacja!
Pierwszą z nich pokonałem w około 10:30, o ile dobrze kojarzę to zegar wskazywał 10:27. Podobną ilość czasu potrzebowałem na drugą pętelkę. Tyle, że nie sugerowałem się wyświetlanym czasem brutto (nawet przez myśl mi nie przeszło, że nie będzie czasu netto), a patrzyłem w swojego Gremlina. A ten oszalał. I to dosłownie. Według jego danych pokonanie 5. kilometra zajęło mi 4 minuty i 38 sekund. Nie czułem, abym zwolnił. Pamiętam, że pomyślałem - "no to stary - koniec biegu, zaszalałeś na początku i trzeba będzie za to zapłacić".
Tyle, że już następny odcinek poleciałem w 4:16, a kolejny w 4:06. Czułem się nieźle, co prawda piątek już nie przybijałem, ale machałem do żony i nawet 2- czy 3-krotnie zagrzewałem kogoś do walki. Aby się niepotrzebnie nie stresować wyłączyłem podgląd na tętno w czasie biegu. Zamierzałem je sprawdzić dopiero po zawodach.
Na 7. kilometrze, mimo podbiegu, odnotowałem 4:17. Wiedziałem, że już tylko 2 kilometry dzielą mnie od mety. Byłem już pewien, że nie mogę tego na tyle sknocić, aby nie wykonać planu minimum i nie złamać 45 minut. Pomyślałem, że może uda mi się nawet złamać 43 minuty (miałem wyłączony podgląd na czas biegu).
Tysiączek numer 9. wypadł całkiem nieźle - 4:17. Jednak w końcówce już nie zamierzałem odpuszczać. Nie interesowało mnie, że podbieg, że słońce, że nie mam sił - napierałem! Po raz pierwszy od... nawet nie pamiętam od kiedy, walczyłem do końca. To była naprawdę świetna końcówka. Jakimś cudem przełamałem się i zacząłem przyspieszać. Ostatnie metry to już przebieżka!
Ostatecznie zameldowałem się na mecie z czasem... 42:01. REWELACJA! Naprawdę złamanego grosza nie postawiłbym na to, że poprawię czas z marca. Tymczasem się udało i to konkretnie. Czy mam niedosyt z powodu tych 2 sekund? Skłamię jak powiem, że nie. Szczególnie jak wezmę pod uwagę fakt, że jest to czas brutto. Tyle tylko, że i tak wzmocniłem swoje poczucie pewności na tyle, że jak zdrowie dopisze, a sprawy prywatne i zawodowe pozwolą, to jeszcze tej jesieni spróbuję zaatakować granicę 40 minut. Wiem jak to się robi, jedyne czego teraz potrzebuję to solidnie potrenować. Oczywiście cały czas pamiętając, że "nie żyję po to by lepiej biegać, ale biegam po to by lepiej żyć"... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz