O Harpaganie słyszałem już od dawna, ale jakoś nigdy na poważnie nie rozważałem udziału w tej imprezie. Tym bardziej, że nie jest to typowo biegowa impreza. No i jeszcze to nawigowanie...
Przeczytałem jednak jedną relację, potem kolejną, posłuchałem opisów wrażeń znajomych. Zacząłem się zastanawiać czy nie byłoby fajnie spróbować. Na wiosnę za późno się zorientowałem. Jednak jesienią byłem na bieżąco z terminami. Tyle tylko, że miałem w planach Westerplatte, później leciałem Berlin i jakoś tak nie byłem przekonany do tego Harpagana. No i pewnie kolejny raz bym odpuścił, gdyby nie Maciek Hewelt (dzięki Maciek za wszystko!). Od słowa do słowa i zapisałem się... Wcześniej tylko zadzwoniłem do Małej (siostra już od dawna czaiła się na nocne bieganie) i ustaliliśmy, że zapisujemy się na pieszą setkę. A więc zapadła decyzja - walczymy o tytuł HARPAGANA - ten przyznawany jest za ukończenie trasy mieszanej 150, rowerowej 200 i pieszej 100.
Oczywiście nie mogło się obyć bez komplikacji. Na 8 dni przed startem zaczęło mnie brać jakieś choróbsko. Na 6 dni miałem wysoką gorączkę i dostałem antybiotyk... Odpuściłem trenowanie i postanowiłem doprowadzić się do jak najlepszego stanu.
Tak naprawdę niewiele myślałem o tych zawodach. W ostatnim tygodniu trochę chorowałem, wyjechałem na szkolenie i dopiero wracając z tego szkolenia pomyślałem - "Cholera, muszę szybko się przepakować i jechać do Sierakowić".
Wszystko było na wariackich papierach. Mimo, że pokonałem już raz 100 kilometrów to o nawigacji miałem takie pojęcie, że ho ho :) Kompas mieliśmy, owszem - Mała kupiła. Ale już pojęcie jak z niego korzystać - niekoniecznie.
Zakupy na bieg? Zrobiłem o godzinie 18:00 w piątek. Spakowałem się pół godziny później. Nawet nie wiedziałem czy mam ze sobą wszystko. Jednak najgorsze było to, że na pewno nie miałem... ochoty na te zawody. Wrzuciliśmy rzeczy do auta, pożegnałem się z Pati i... jedyne o czym marzyłem to zapakowanie się do łóżka i pójście spać.
Dopiero po dotarciu na miejsce, odebranie numerów i kart startowych moje podejście zaczęło się zmieniać. Spotkaliśmy kilka znajomych twarzy, trochę osób poznaliśmy. Czas mijał miło na rozmowie. Przed startem zadzwoniłem do Agaty, która miała większe doświadczenie w tego typu imprezach i w Sierakowicach zameldowała się w większej ekipie. Zapytaliśmy czy moglibyśmy się podłączyć. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale gdyby nie to - nie mielibyśmy najmniejszych szans na ukończenie tego rajdu.
I tak punktualnie o 20:57 odebraliśmy mapy z zaznaczonymi 9 punktami. Trzy minuty później ruszyliśmy na trasę.w 7-osobowej ekipie - Agata, Gosia, Paweł, Jarek, Zbyszek oraz my.
Do pierwszego punktu kontrolnego biegliśmy głównie asfaltem. Właśnie - biegliśmy. I to w całkiem niezłym tempie - 5-6 minut na kilometr. Do lasu wbiegliśmy po około 5 kilometrach i... od razu nieco się pogubiliśmy. Na szczęście dość szybko nasz nawigator przywrócił nas na właściwe tory. Na pierwszym punkcie kontrolnym zameldowaliśmy się o 21:49. I w tym momencie przebijaliśmy się już głównie przez las.
O ile leśne drogi były ok, o tyle tzw. przecinki praktycznie nie nadawały się do pokonywania ich nawet żwawym marszem. W drodze na PK 2 spróbowaliśmy się taką przecinką przebić i faktycznie inaczej niż przebijanie nazwać tego nie można.
Dość blisko było z punktu 3. do punktu 4. (około 3,5 km wg organizatorów), a więc droga zajęła nam jedynie... godzinkę. Już wiedziałem, że nie będzie to miało wiele wspólnego z bieganiem. Niemniej bardziej mnie to cieszyło niż martwiło. Nie czułem się najlepiej - mocno się pociłem, miałem podwyższone tętno. Marzyłem jedynie o ciepłym łóżku i gorącej herbacie. Całościowo nie było sensu, aby zastanawiać się ile jeszcze do końca. Liczyłem kilometry od punktu do punktu.
Najdłuższy odcinek na pierwszej pętli to trasa z PK 3 do PK 4. Liczyła ona teoretycznie 8 kilometrów. I jak na złość przebiegała w okolicy PK 6, gdzie musieliśmy wrócić później, gdyż kolejność odbijania PK była obowiązkowa.
Żeby dostać się z PK 4 do PK 5 nasz nawigator musiał się trochę nagłowić, aby nie wejść w strefę rezerwatów. Przechodzenie przez tą strefę było zabronione, o czym organizatorzy poinformowali tuż przed startem.
Podróż z PK 5 do PK 6 to był jeden z przyjemniejszym momentów rajdu. Niespodziewanie trafiliśmy na prostą drogę, która zawiodła nas niemal na miejsce. Trochę trzeba było pokombinować w końcówce, ale z takim nawigatorem jak Zbyszek nie trzeba się było martwić o zgubienie.
Nie wspomniałem jeszcze o pogodzie. Otóż temperatura była naprawdę przyjemna. Prognozy zapowiadały około 7 stopni Celsjusza i choć nie miałem termometru to wydaje mi się, że się sprawdziły. Jedynym minusem był padający śnieg z deszczem. Aczkolwiek był to bardzo łagodny opad, dlatego nie wyrządził nam większej krzywdy.
Wszystkie PK aż do PK 6 włącznie udało się odnaleźć bez większego problemu. Dopiero znalezienie PK 7 okazało się większym wyzwaniem. Nie mieliśmy żadnej drogi - przebijaliśmy się gęstym lasem, a wracaliśmy wycinką. To właśnie na tym punkcie - o 5:24 - zmieniłem swoje paliwo. Do tej pory jadłem głównie słodkie - żele, ciastka, żelki. Teraz wyciągnąłem z plecaka kabanosy :)
Do PK 8 dotarliśmy godzinę później, a stamtąd żwawo i ochoczo ruszyliśmy na PK 9, czyli do miejsca gdzie zaczynaliśmy. Tam mieliśmy odebrać mapę z drugą pętlą.
Pod koniec pierwszej pętli pozwoliliśmy sobie nawet na małe truchtanie. Czuć było już w nogach dystans (pierwszą pętlę zamknęliśmy z wynikiem około 57 kilometrów), ale wciąż czułem rezerwę.
Po pierwszej pętli miałem zmienić cały strój, jednak ostatecznie zmieniłem tylko buty. Salomony są dość wymagającym obuwiem, dlatego na drugą pętlę zdecydowałem się na Energy Boosty. Wiedziałem, że wiele biegania nie będzie, a szybkiego zapewne wcale. Nie potrzebowałem więc S4U.
PK 10 był usytuowany dość blisko i dochodziło się do niego bardzo fajną drogą gruntową. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że było to tak specjalnie wymyślone - na zachętę :)
Na pierwszej pętli wypiłem 0,75 l. izotonika, 0,5 l. wody i 1,0 l. Pepsi. A więc wszystko co miałem. Nie zdążyłem uzupełnić zapasów płynów przed drugą pętlą i ruszyłem na nią z butelką izotonika, którą dostałem od Pawła. Na szczęście jeszcze przed PK 11 mijaliśmy sklep i razem z Małą uzupełniliśmy zapasy.
Znowu było widno, przyjemnie, mieliśmy w plecakach wystarczająco jedzenia i picia. Mieliśmy też chęci. Chyba właśnie w sobotę rano po raz pierwszy pomyślałem, że faktycznie jestem w stanie zdobyć tytuł Harpagana. Zadzwoniłem nawet do Pati, żeby przyjechała na dekorację, bo jest spora szansa, że odbiorę medal i certyfikat. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, choć mogłem i w gruncie rzeczy spodziewałem się, że najgorsze jeszcze przede mną.
Pierwszy kryzys dopadł mnie między PK 12, a PK 13, czyli około 10:00. Napieraliśmy już od 13 godzin. Byłem naprawdę cholernie zmęczony. Nie, nie miałem żadnej kontuzji. Jednak ciężko było znaleźć miejsce, które mnie nie bolało. Marzenia o łóżku powróciły ze zdwojoną siłą. Postanowiłem się nieco odłączyć od grupy, przyspieszyć i równym krokiem podążać do PK 13. Po drodze nawet śpiewałem, aby tylko odciągnąć myśli od zmęczenia.
Chwilę przed PK 13 dogonił mnie Jarek i do punktu dotarliśmy razem. Tam poczekaliśmy na resztę. Oczywiście czekałem na siedząco, co miało się boleśnie zemścić :)
Na tym PK nie tylko ja miałem kryzys. Już od 2. godziny biegu nie najlepiej czuła się Agata, a teraz to wszystko jeszcze się nasiliło. To był chyba moment najbliższy tego, aby rozpadła nam się nasza 7-osobowa paczka. Wewnętrzną walkę toczyła też Mała, która jak mówiła - miała już nawet łzy w oczach.
Jakimś jednak cudem ruszyliśmy dalej - w komplecie! Szło naprawdę całkiem dobrze. Nie tryskałem już ani energią, ani optymizmem, ale przynajmniej poruszałem się do przodu. Jednak prawdziwy koszmar miał dopiero nadejść.
Zaczęło się dość nagle - około PK 14. W nogach mieliśmy około 90 kilometrów. Wszystkie bóle i bolączki uderzyły ze zdwojoną siłą. W jednej chwili straciłem resztki chęci do dalszego parcia przed siebie. Pod nosem zacząłem przeklinać siebie i całą tą imprezę. Mogłem spokojnie siedzieć w domu, ale nie! Zachciało mi się harców po lesie. Bolało już mnie wszystko, łzy cisnęły się do oczu.
I choć w życiu codziennym nie uznaję tabletek przeciwbólowych to około 95. kilometra po nie sięgnąłem... To działało na zasadzie - "albo je wezmę i spróbuję oszukać głowę albo kończę zabawę". Nie wiem czy pomogło, bo cały czas wszystko mnie bolało, ale... nastawienie stopniowo się zmieniało. Na 99. kilometrze opowiadałem nawet kawały :) Znowu miałem siły. Chciałem nawet biec!
Kilometr później rozpoczął się kolejny dramat - tym razem nie mój, a Małej. Już od dłuższego czasu targały nią kryzysy. Na podeszwach zrobiły jej się ogromne pęcherze. I nagle te pęcherze pękły... Nie mogła nawet chodzić. Łzy w oczach, ból i decyzja - Mała schodzi z trasy. Po pokonaniu mniej więcej 100 kilometrów. I już miała zawracać z powrotem na PK 15, gdy przez łzy i zaciśnięte zęby wydusiła z siebie, że nie po to 19 godzin zasuwała, żeby teraz odpuścić.
Mała uznała, że odczuwa mniejszy ból jak biegnie. I faktycznie biegła - sama, jedna na przodzie - cała zapłakana z wymalowanym bólem i determinacją na twarzy. W tym momencie miała większe jaja niż niejeden twardziel.
Odcinek PK 15 - PK 16 był najdłuższym odcinkiem ze wszystkich na obu pętlach. Jednak w znakomitej większości przebiegał drogami. Trafiło się nawet całkiem sporo asfaltu. Nikomu jednak, może poza Małą, nie w głowie było bieganie.
Twardo parliśmy przed siebie. I w momencie, gdy już miało być z górki... zrobiło się pod górkę. Najpierw zaczął padać rzęsisty deszcz. Następnie zrobiło się ciemno. Później weszliśmy do lasu. A na koniec się zgubiliśmy...
Całe szczęście, że Zbyszek zachował zimną krew i nie wiedzieć jak - doprowadził nas do PK 16. Szukając tego PK, po raz pierwszy tego dnia straciłem nadzieję, że uda się zmieścić w limicie. Przetrwałem kryzys, miałem siłę i ochotę, a mogło najzwyczajniej - zabraknąć czasu.
Jednak gdy już odhaczyliśmy PK 16 nadzieje wróciły. Mieliśmy. Mieliśmy nieco ponad 2 godziny na dotarcie do PK 17, a następnie do mety. Byliśmy pewni, że nam się uda. Przynajmniej do czasu...
Do czasu, aż kolejny raz zgubiliśmy się. No i tutaj znowu ciężar wziął na siebie Zbyszek. Cofnął się do punktu, który potrafił z całą pewnością wskazać na mapie, następnie przeliczył w którym kierunku jaki dystans mamy pokonać i poprowadził nas. W zasadzie to nie tylko nas, ale całkiem pokaźną grupę, gdyż tego PK szukaliśmy już chyba w około 20 osób.
Na szczęście udało się go znaleźć! Zdobyliśmy go o 20:04, a więc na 56 minut przed zamknięciem mety! Wg organizatorów dzieliło nas od niej zaledwie 3 kilometry. To nie mogło się nie udać! Aczkolwiek nie chciałem ryzykować i do momentu wyjścia z lasu nie odstępowałem naszego nawigatora na krok. Miałem spory zapas sił, aby biec jednak zamierzałem z niego skorzystać dopiero w mieście, na asfalcie.
I faktycznie, jak tylko wyszliśmy na ulicę ruszyliśmy z kopyta. Wydawało mi się, że ten bieg się nigdy nie skończy. Miałem wrażenie, że w końcówce machnęliśmy dobrą dychę. napieraliśmy w naprawdę zawrotnym, choć tak naprawdę nie wiem jak bardzo, tempie. Wpadliśmy do szkoły, odbiliśmy się na mecie i... KONIEC! 23 godziny i 35 minut! Tyle zajęło mi pokonanie blisko 120 kilometrów w ramach Ekstremalnego Biegu na Orientację. I nie mam wątpliwości, że bez całej ekipy to by się nie udało. Dlatego jeszcze raz dzięki Agata, Gosia, Monika, Jarek, Paweł i oczywiście Zbyszek! To był prawdziwy zaszczyt móc napierać z Wami!
Na mecie czekała już na mnie ukochana Pati :) Bez niej na mecie to nie byłoby to samo :) Pati zakomunikowała mi, że właśnie dostała SMS od Małej... że ta siedzi u medyków na mecie! Nie mam zielonego pojęcia jak ona to zrobiła, którędy biegła, ale na mecie zameldowała się 3 minuty za mną. Gdy opatrzyli ją medycy, miała na stopach opatrunki i nie mogła ich wsadzić w żadne buty. Ale opłaciło się - nie tylko ja jestem Harpaganem - Mała również!
Na Harpagana na pewno jeszcze wrócę, kto wie może już wiosną. Jednak chciałbym najpierw zaliczyć kilka biegów na orientację na nieco krótszym dystansie. Muszę i chcę nauczyć się nawigować, bo to jest naprawdę fajna sprawa!
Lubisz biegać i mieć stały kontakt z innymi ludźmi? To tak jak ja, więc wybrałem Armageddon Challenge.
OdpowiedzUsuń