Na skróty

1 października 2015

Po raz trzeci i na pewno nie ostatni! - relacja z 42. BMW Berlin Marathon

   W 2013 roku, po swoim pierwszy starcie w berlińskim maratonie, postawiłem sobie pewien cel. Mianowicie - dołączenie do BMW BERLIN MARATHON Jubilee-Club. Głównym wymogiem jest ukończenie 10 berlińskich maratonów.
   We wrześniu 2014 roku zrobiłem drugi krok i jeszcze w tym samym roku zgłosiłem się do losowania pakietów na rok 2015. Niestety tym razem nie zostałem wylosowany i Jubilee Club oddalił się o minimum rok. I pewnie na tym skończyłaby się historia związana z 42. BMW Berlin Marathonem, gdyby nie Pati. Moja żona śledziła na bieżąco informacje od organizatorów i wyłapała informacje o możliwości wzięcia udziału w biegu zapisując się przez fundację charytatywną. Jeszcze tego samego dnia znalazłem się na liście startowej!
   Do Berlina ruszyliśmy w piątek rano. W związku z tym, że z Gdańska do stolicy Niemiec nie jest specjalnie daleko, po południu byliśmy już zameldowani w hostelu. Jeżeli chodzi o sam hostel to chyba najlepiej będzie przemilczeć tą kwestię :) Naprawdę trafialiśmy już na lepsze miejsca do spania w tym mieście.

   Ledwo zrzuciliśmy torby, odświeżyliśmy się i już lecieliśmy na EXPO Berlin Vital. Jako że mieliśmy na miejsce ledwie kilkaset metrów - wybraliśmy spacer. W pobliżu nieczynnego lotniska, gdzie obywały się targi było już mnóstwo biegaczy. Jak co roku zleciał się cały świat. Począwszy od Duńczyków, którzy rzucali się w oczy najbardziej, po Brazylijczyków, Japończyków czy mieszkańców Australii.
   Same targi - jak co roku ogromne :) Naprawdę można tam znaleźć wszystko co związane z bieganiem. O wielu firmach słyszałem po raz pierwszy właśnie w Berlinie.
   Sam odbiór pakietów przebiegł dość sprawnie. Jedyny problem jaki miałem to strefa startowa. Nie wiedzieć czemu wydrukowano mi strefę H, a pan przy zmianie koniecznie chciał zobaczyć dowód, że należy mi się inna strefa. Na szczęście akceptował wyniki na telefonie, więc szybko wyszukałem takowe w Internecie. Po raz ostatni mogłem wystartować ze strefy C, dzięki wynikowi z 2013 roku.

   Na targach wypiliśmy z Pati po małym, pszenicznym, bezalkoholowym i wróciliśmy do hostelu, zahaczając po drodze o włoską knajpkę, gdzie kupiliśmy kilka kawałków prawdziwej pizzy. Carboloading pełną gębą!
   Sobota to, również tradycyjnie, bieg śniadaniowy. Prawdę mówić to właśnie specjalnie dla tej imprezy jeździmy do Berlina już w piątek. Ci wszyscy poprzebierani ludzie z całego świata, kółko na Stadionie Olimpijskim, mnóstwo rozmów i dobrej zabawy zakończonej piknikiem na błoniach stadionu. To jest naprawdę coś niesamowitego. Każdy kto odpuszcza Bieg Śniadaniowy ma na pewno czego żałować.

   Jednak główny punkt wyprawy do Berlina to niedzielny maraton. Pobudka około godziny 6 i od razu zaczęło się krzątanie. Poranna toaleta i zacząłem przygotowywać strój. Tak - tym razem zostawiłem to sobie na ostatnią chwilę. Zdecydowałem się, że pobiegnę w koszulce klubowej Finiszu Morąg. Jeżeli chodzi o spodenki wybrałem... getry 3/4. Niedawno je kupiłem i okazały się cholernie wygodne! Natomiast jeżeli chodzi o buty - zamierzałem dać swoim pomarańczowym Boostom okazję do poprawy czasu sprzed roku :) Kurczę te buty są naprawdę numero uno!
   Na śniadanie wciągnąłem musli z jogurtem, bułkę z dżemem i miodem, a do tego dwa kubki kawy. Byłem gotowy! Choć do tego momentu niespecjalnie czułem stres to w niedzielę rano stres się pojawił.
   Około 7:30 wysiedliśmy z metra i udaliśmy się spacerem w stronę stref startowych. Po drodze mijaliśmy Bramę Brandenburską. Już teraz robiła spore wrażenie, a wiedziałem że za kilka godzin to właśnie jej widok, po wyłonieniu się z zakrętu, cudownie doda mi sił.
   Idąc przez park minęła nas spora gruba czarnoskórych biegaczy. Tak oto mogliśmy przyjrzeć się elicie dzisiejszej imprezy :)
   Około 8:45 wskoczyłem już do strefy startowej, a Pati, choć tym razem nie do końca sama :), tak jak przed rokiem uzbrojona w aparat udała się na poszukiwanie dobrego miejsca do zdjęć.
   Punktualnie o 9:00 elita ruszyła na trasę, a za nią cała rzesza biegaczy. O 9:00:34 ja przekroczyłem matę startową. Wiele miesięcy oczekiwań, dziesiątki tygodni treningów to już była historia. Teraz nadszedł czas, aby to ukoronować.
   Na starcie odpuściłem bieg wg GPS. Postanowiłem, że po raz pierwszy będę korzystał z zegarka tylko jak ze stopera łapiąc międzyczasy na podstawie oznaczeń organizatora. Cel na ten bieg miałem takie: minimum SB, czyli <3:23, maksimum <3:10. Wszystkie kalkulatory mówiły, że stać mnie na wynik poniżej 3:10, tyle tylko że nie byłem do końca przekonany czy wybiegałem odpowiednią ilość kilometrów na treningach. Tych długich wybiegań mogło być nieco więcej. Ale to już było czcze gadanie. Trzeba było robić swoje.
   Pierwszy kilometr poleciałem w 4:28. Dogonił mnie Andrzej, z którym nie mogliśmy się jakoś spotkać od przyjazdu do Berlina. A tu niespodziewanie udało się spotkać w 40-tysięcznym tłumie biegaczy. Zapytałem Humina jaki ma plan. Gdy usłyszałem 2:50 uznałem, że nie będę się go trzymał :)
   Pierwsza piątka zajęła mi 22 minuty 14 sekund. Tak więc miałem 16 sekund zapasu. Choć wtedy tego nie wiedziałem. Gremlina miałem tak ustawionego, że pokazywał mi jedynie czasy obecnego i ostatniego kilometra.
   Cholernie ciężko opisać ten bieg, bo tak jak nigdy byłem skupiony na zadaniu jakie miałem do wykonania. Było tylko kontrolowanie tempa, oddechu i napieranie. Nie rozglądałem się, nie podziwiałem, nie rozmawiałem z nikim. Tym razem nie po to tutaj przyjechałem. Chciałem ukończyć maraton w mniej niż 190 minut i tylko to mnie interesowało.
   Na 6. kilometrze czekała na mnie Pati. To dodało mi sił! Skoro Pati, nawet teraz będąc w ciąży, lata po różnych częściach trasy z aparatem żeby cykać mi zdjęcia to muszę się spiąć. Nie było mowy, aby mi się nie udało. 
   Kolejną piątkę poleciałem w 22:10, a następną w 22:16. Będąc w Berlinie przypomniało mi się o czymś o czym zapomniałem i co mogło mnie sporo kosztować. Otóż... nie wziąłem ze sobą żeli Agisko! Faux pas pierwsza klasa! Nie chciałem eksperymentować. Uznałem, że zjem to co przygotował organizator. I tak oto, na 15. kilometrze sięgnąłem po... banany. Swój pierwszy maraton poleciałem właśnie na bananach i było ok.
   Kilometry od 16. do 20. zajęły mi 22:07. Była to, jak się później miało okazać, najszybsza piątka tego dnia. Na półmetku zameldowałem się z czasem 1:33:39. Tym samym... nabiegałem SB w półmaratonie :)
   Powoli zaczynałem odczuwać trudy biegu. Jeszcze nie było źle, ale już czułem, że aby utrzymywać tempo muszę się wysilić. Po szaleństwach na czwartej piątce, kolejną pokonałem w 22:18, a następną już w 22:31. Po raz pierwszy tego dnia musiałem "skorzystać" z zapasu, który wcześniej zrobiłem. Już wiedziałem, że raczej nie polecę na negative split :) Ale i nie o NS mi chodziło. Jedyne co mnie interesowało to 3:10. Skoro mogłem zwolnić to zwalniałem. Grunt, żeby nie było to zbyt gwałtowne wytracanie prędkości.
   Jakby na przekór wszystkim teoriom odnośnie maratońskiej ściany, kilometry od 30. do 35. pokonałem w 22:23. Cel był już coraz bliżej. Wiedziałem, że jeżeli uda mi się dobiec do 40. kilometra w czasie poniżej 2:59 to na luzie osiągnę cel.

   I chociaż na ostatniej, pełnej piątce nieco zwolniłem (22:48) to mijając 40. kilometr zegar wskazywał 2:58:47! Jeszcze przez chwilę udawało mi się utrzymywać koncentrację, ale zaraz gdzieś to ciśnienie zeszło. A tak naprawdę to ostatni kilometr to już była zabawa. W zakręty wchodziłem od zewnątrz, latałem i przybijałem piątki kibicom, cieszyłem się!
   Mijając Bramę Brandenburską szukałem wzrokiem Pati. Nie ma. Nie ma. JEST! Oczywiście z aparatem i wyciągniętą flagą! Flagę wziąłem i wciągnąłem na plecy. Przede mną była już tylko meta!


   Tą przekroczyłem po 3 godzinach 8 minutach i 41 sekundach! Udało się! Niesamowita radość! Po 2 latach w końcu złamałem barierę 190 minut. 
   W tym roku organizatorzy nieco wydłużyli drogę uczestników do miejsca spotkań z rodzinami, a jak na złość czułem że ten maraton nie da o sobie szybko zapomnieć :) Jednak kiedy już dotarłem na miejsce wszystkie bolączki odeszły na dalszy plan. Pati już czekała z koszulką Finishera :) Mam naprawdę cudowną żonę!

   Kolejny Berlin Marathon, kolejna fantastyczna impreza i kolejna masa wspomnień. No i oczywiście kolejna porcja zdjęć do albumu rodzinnego :) Berlin ma coś w sobie, coś co sprawia, że chce się tam wracać. A za rok wrócimy tam już... we trójkę! Bo wrócimy na pewno - już ustawiłem przypomnienia na 19. października :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz