Jakiś czas temu zapoczątkowałem małą tradycję celebrowania urodzin biegiem. Skoro uważam się za biegacza wydało mi się dość naturalne. Do tej pory dotyczyło to głównie moich urodzin. Jednak postanowiłem to zmienić i zrobić mały wyjątek.
Bardzo chciałem w jakiś wyjątkowy sposób uczcić 50. urodziny taty. W końcu nie codziennie kończy się 18 lat (+ 32 lata doświadczenia). Taka okrągła liczba aż prosiła się o coś specjalnego. A że obecnie jestem na etapie budowania bazy pod wiosenne starty... No cóż - nie mogło być inaczej - szybko rozrysowałem trasę i zadzwoniłem do Małej z propozycją wspólnego treningu. Oczywiście nie było opcji, żeby moja siostra mając czas odpuściła. Jednak podchodząc rozsądnie do tematu - zdecydowała się na pięćdziesiątkę na rowerze. Nie będę ukrywał, że nawet bardziej mi to odpowiadało. Mogłem jej wrzucić do plecaka wszystkie zbędne rzeczy. No i bez oglądania się na nikogo mogłem narzucić swoje tempo.
Wyruszyliśmy punktualnie o 8:00 z Pępowa. Pogoda rano była (jeszcze) dość przyjemna. Może i trochę wiało, jednak było ciepło i świeciło słońce. Stąd decyzja, że polecę w spodenkach 3/4 i longsleeve'ie. Nawet czapkę zostawiłem w domu - czego miałem później bardzo żałować.
Pierwsze kilometry, tradycyjnie już, leciałem w halówkach. W związku z tym, że to mój piąty tydzień zmiany techniki powinienem w płaskim obuwiu robić 50% dystansu. Uznałem jednak, że ta zasada nie obowiązuje przy tak długim treningu.
Zaczęliśmy dość żwawo - po 4:58/km. Nie zamierzałem jednak mocno wstrzymywać nogi. Wiedziałem, że raczej nie utrzymam tego do końca, ale czas miał tego dnia drugorzędne znaczenie.
Rozważałem różne warianty trasy. Kusił mnie bieg przez Chwaszczyno do Gdyni. Wiedziałem, że będę miał naprawdę przyjemny profil trasy decydując się na tą opcję. Niestety musiałem jeszcze podrzucić jedną rzecz do Żukowa, więc na dobrą sprawę zacząłem pięćdziesiątkę od... podbiegu :)
Na szczęście w Żukowie wszystko załatwiliśmy naprawdę sprawnie. Chwilę później już napieraliśmy w stronę Glincza. To był mniej bezpieczny fragment trasy, gdyż lecieliśmy wzdłuż ruchliwej DK20.
Pierwsze 7,5 kilometra zajęło nam 37 minut i 30 sekund. Średnie tempo 5:00/km przy tych warunkach i na tej trasie. Oj zanosiło się, że dość szybko zacznie się cierpienie :) W Glinczu zmieniłem też buty. Tym razem Skechersy zostawiłem w domu. Zabrałem ze sobą sprawdzone Adidas Energy Boost. Niejeden dłuższy dystans w nich pokonałem i nigdy się nie zawiodłem. Ponadto przy 50 kilometrach uznałem, że będę potrzebował większego wsparcia. Jeszcze nie jestem w stanie latać takich dystansów na śródstopiu.
Fragment z Glincza do Przyjaźni nie należał do najłatwiejszych - szutrowa, podmokła droga. Jednak prawdziwym koszmarem był odcinek z Przyjaźni do Niestępowa. Tam to już była przeprawa przez bagna i błota. Szybko straciłem nadzieję na ukończenie biegu w suchych butach. Jedna, druga, trzecia kałuża i skończyło się lawirowanie.
Ten fragment mocno mnie wymęczył. Miałem za sobą dopiero 14 kilometrów i... zero chęci do dalszego biegu. Jednak prawdziwy kryzys dopadł mnie 6 kilometrów później.
Wybiegając z Otomina w kierunku Kowal nie myślałem o niczym innym jak o zatrzymaniu się, położeniu - po prostu o skończeniu tego biegu. W tym momencie nie widziałem najmniejszej szansy na realizację celu. Do tej pory wciągnąłem jeden żel Agisko i wypiłem pół izotonika. W dodatku wciąż trzymałem tempo około 5:00/km.
Na Kowalach zatrzymałem się na chwilę. Musiałem wziąć łyka izo. Zrobiłem kilka skłonów i podjąłem decyzję, że spróbuję biec dalej. Nieco zwolnię i pobiegnę.
I faktycznie tak było. Leciałem przed siebie i choć było ciężko to mijały kolejne kilometry. Całość zamierzałem zakończyć pod lotniskiem, a wiedziałem, że jak pobiegnę zaplanowaną trasą to zabranie około 1,5 kilometra. Musiałem gdzieś to nadrobić, aby później nie musieć kręcić się pod umowną metą. I dlatego na 29. kilometrze pokręciliśmy się nieco po Chełmie.
Właśnie na Chełmie zamierzaliśmy uzupełnić zapasy picia i jedzenia. Niestety zaplanowaliśmy postój w ostatnim możliwym sklepie, a ten... był zamknięty. Jak pech to pech. Na szczęście nadrobiliśmy to na Kartuskiej.
Zjadłem kolejne Agisko, napiłem się izotonika i... za cholerę nie chciałem biec dalej. W nogach mieliśmy 33,5 kilometra. Normalnie 16,5 kilometra to pikuś, ale w tym momencie - dramat. Jednak ruszyliśmy.
Coraz bardziej psuła się pogoda. Między 34. a 38. kilometrem wiało już konkretnie. Jednak prawdziwe piekło rozpętało się na 39. kilometrze. To już była prawdziwa próba charakteru. Zaczął się podbieg pod Słowackiego. Czekało mnie dobrych kilka kilometrów nieustannego podbiegania. I jakoś się z tym pogodziłem. Jednak do głowy mi nawet nie przyszło, że będę musiał napierać pod górę, pod paskudny wiatr i w deszczu.
Tyle, że na przekór wszystkiemu właśnie wtedy wszelkie kryzysy ustąpiły. Napierałem jak w transie. Krok po kroku byłem coraz bliżej celu. Nie myślałem o niczym - jak maszyna cisnąłem przed siebie. Na tym etapie również Mała musiała wykazać się niezwykłym hartem ducha. Na rowerze w taką pogodę musiało być jeszcze gorzej niż biegiem.
Wiedziałem, że na 47. kilometrze będziemy musieli obić w stronę Klukowa, zamiast skierować się najkrótszą drogą na lotnisko (w końcu musiało być dokładnie 50 kilometrów, a nie prawie 50 :) ). Jednak za cholerę nie wpadłbym na to, że będę pomagał odpalać samochód na pych. A tak właśnie było. Gdy zobaczyłem biegnącego do mnie gościa już wiedziałem co się święci. I tak, mając w nogach ponad 46 kilometrów, zrobiłem sobie trening siłowy :)
Droga przez Klukowo minęła naprawdę szybko. Czułem już duże zmęczenie, ale koniec był coraz bliżej i na tym się skupiałem. Jeszcze przed samym lotniskiem musieliśmy nieco się pokręcić i w końcu po 4 godzinach i 20 minutach (z przystankami w sklepach czy na światłach wyszło nieco więcej) zakończyliśmy - ja bieg, a Mała pedałowanie. Pięćdziesiąt kilometrów! Sto lat Tato! Stówkę też damy radę :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz