Jeszcze jesienią wydawało się, że cykl City Trail będzie dla mnie numerem jeden w najbliższym czasie. Tyle tylko, że po drodze okazało się, że maraton w Berlinie wypadał całkiem nieźle i fajnie byłoby przygotować się do kolejnego biegu na królewskim dystansie. W międzyczasie podjąłem też decyzję o zmianie techniki biegu. A to wszystko sprawia, że ciężkie, mocne i szybkie treningi nie są w najbliższym czasie u mnie wskazane.
Co wcale nie oznacza, że nie należy od czasu do czasu przewietrzyć płuc. Takie wieczne klepanie kilometrów w spokojnym tempie, ewentualnie w II zakresie, choć dość przyjemne, to z czasem potrafi się znudzić. Fajnie jest raz na jakiś czas zostawić płuca na trasie. I właśnie z taką myślą postanowiłem wybrać się do TPK na drugi bieg City Trail Trójmiasto.
Tym razem towarzyszyła mi nie Pati, ale Mała. Niby wyjazd miałem zaplanowany od kilku dni to jednak po drodze okazało się, że mój plan miał kilka niedociągnięć. Zapomniałem nie tylko aparatu, ale nawet swojego Gremlina. Oczywiście pasek na klatce miałem założony :) O pieniądzach na opłatę startową przypomniałem sobie w ostatniej chwili.
Niemniej parę minut po 10 miałem już swój numer startowy. Do startu było jeszcze blisko 60 minut, ale jak się zbierze grupa biegaczy to czas również zaczyna biec. I to naprawdę szybko biec :)
Nim się obejrzeliśmy - musieliśmy już wskakiwać w strefy startowe. Przyznam szczerze, że popełniłem spory błąd jakim był brak rozgrzewki. Jednak pogoda była tak paskudna - wiał tak cholerny wiatr, że skakanie, rozciąganie i gibanie się to były ostatnie rzeczy na jakie miałem ochotę. Mało tego - nie chciało mi się nawet biec. Jedyne co mnie pocieszało to fakt, że trasa liczyła zaledwie 5 kilometrów. Plan był prosty - START - META - AUTO - DOM :)
Ruszyliśmy punkt 11:00. Organizator ostrzegał, że na trasie będzie błoto, kałuże i drzewa powalone przez drwali. No i faktycznie - już... 5 metrów za startem zaczęły się okrzyki "Kur*** wpadłem po łydkę" Ludzie dosłownie latali. I to nie nad ziemią tylko razem z ziemią - od lewej do prawej.
Mimo, że na starcie ustawiłem się kawałek za banerem z napisem 22 minuty to na pierwszy kilometrze wyprzedzały mnie tłumy. Pomyślałem, że poziom w Gdyni musiał mocno pójść w górę. No bo przecież nie możliwe, aby wszyscy dali się tak bardzo ponieść na zbiegu.
Jednak jak tylko skończyło się zbieganie wiedziałem już, że jednak jest to możliwe. Na płaskim ilość chętnych do wyprzedzania gwałtownie zmalała, a kawałek dalej, gdy zaczął się podbieg, w końcu i ja mogłem trochę powyprzedzać.
Trasa tego dnia była naprawdę wymagająca. Nie dość, że było pełno liści i błota to w wielu miejscach kałuże były pod liśćmi. Od czasu do czasu noga po kostkę grzęzła w błocie.
Tuż przed startem organizator pod komunikat, że mniej więcej w połowie dystansu prowadzona jest wycinka drzew i trasa jest nieco zwężona przez powalone drzewa. Tyle, że w życiu nie sądziłem, że te drzewa będą leżały dokładnie na trasie i równolegle do niej. Ci co mieli więcej szczęścia mieścili się wąskim przesmykiem między pniami. Cała reszta - leciała jak po równoważni :) Można powiedzieć, że był to taki trochę bieg przygodowy. Ale dobrze - nie wiem jak inni, ale ja właśnie po to idę do lasu, aby było ciekawie, aby coś się działo.
Nie wiem jak tam wskazania tętna czy tempa na poszczególnych kilometrach, ale swój główny cel na pewno zrealizowałem - byłem styrany jak koń po westernie :) Jedyne co mnie zastanawiało to fakt, że zachowałem nieco sił, aby przyspieszyć w końcówce. A z reguły w Gdyni siły kończą mi się definitywnie na ostatnim podbiegu :)
Na mecie zameldowałem się, wg wskazań zegara, po około 23 minutach. Jak na panujące warunki i fazę treningową - jestem zadowolony. Odkurzyłem płuca i teraz znowu mogę wracać do bardziej monotonnych treningów. A na City Trail wrócę w przyszłym miesiącu bądź w styczniu. No i wtedy już liczę, że podbiegnę choć odrobinę szybciej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz