Rzeźnik, kontuzja, stawianie płotu - naprawdę nie po drodze mi było startowanie w Sierakowicach. W zasadzie do samego końca rozważałem rezygnację z biegu. W ogóle, nic a nic nie miałem ciśnienia na te zawody. Mało tego - nie chciało mi się jak cholera. Nawet nie wiedziałem czy noga pozwoli mi jakoś przeczłapać te 15 kilometrów. Swoją drogą o tym, że będziemy biegać 15, a nie 10 kilometrów też dowiedziałem się ledwie w sobotę. Jakoś tak umknęła mi ta informacja, że zawody w Sierakowicach nazywają się Sierakowicka 15'...
Niemniej, mimo tych wszystkich sprzeciwów - pojechałem do Sierakowic. Ale nie sam! Pojechaliśmy całą, wesołą ekipą z Pati i Mieszkiem na czele. W dodatku Mała miała dzisiaj urodziny, więc nie wypadało nie zaliczyć biegu urodzinowego siostry.
W sumie wystartować miała Mała, Kamil i ja. Na mecie zaś czekać mieli Mieszko, Pati i Szymon. Jeszcze w sobotę umówiliśmy się z Moniką i Kamilem, że biegniemy razem. Żadnego ścigania, żadnego spinania. Robimy sobie po prostu wycieczkę biegową.
W Sierakowicach zameldowaliśmy się na niecałą godzinę przed biegiem. Sprawnie odebraliśmy pakiety i w zasadzie... mieliśmy siestę. Rozgrzewka? Uznaliśmy, że niespecjalnie jest nam potrzebna, bo każda dobra rozgrzewka zaczyna się od truchtu. A my nie przyjechaliśmy tutaj po nic więcej jak potruchtać.
Chwilę przed 13 założyłem strój biegowy. Buziak od żony, buziak dla synka i na linię startu. Wystrzałem startera specjalnie się nie przejęliśmy, gdyż zajęliśmy... ostatnie miejsca. Na trasę wbiegliśmy dopiero po 30 sekundach.
Plan na te pierwsze metry był niezbyt skomplikowany - nie oddajemy zacnych, ostatnich miejsc na stadionie. Dopiero później "jeżeli zajdzie taka potrzeba" to zaczniemy wyprzedzać.
Tuż po wybiegnięciu ze stadionu (swoją drogą pierwszy raz jechał za mną samochód zamykający bieg :)))) ) dostałem kolejnego buziaka od żony i na dobrą sprawę w tym momencie zaczął się bieg.
Od początku gęby się nam nie zamykały. Pierwsze kilometry lecieliśmy w sporym tłumie. Jednak było widać, że spora część osób naprawdę walczy. A pogoda, ani profil trasy (o czym mieliśmy się dopiero przekonać) w tej walce wcale nie pomagały.
Chcąc być całkiem szczery mój bieg też nie był wielką sielanką. Noga, szczególnie na zbiegach, mocno przypominała o sobie. Oddechowo - bajka, ale nie mogło być inaczej skoro spokojnie truchtałem sobie na tyłach.
Do 4. kilometra praktycznie tylko zbiegaliśmy. Cześć ludzi zaczęła się nawet głośno niepokoić, że to szczęście zaraz pryśnie.
No i faktycznie - mieli rację. Nie znałem trasy tego biegu. Ale jak zobaczyłem podbieg na .... to tylko się uśmiechnął. Jaki fart, że nie postanowiłem walczyć o czas i trzymać się jakiegoś konkretnego tempa. Trochę siebie już znam i pewnie nie umiałbym odpuścić. A tak po prostu spokojnie napieraliśmy przed siebie. Tutaj już organizm przy funkcji ODDECH podkręcił volume :) Serducho też jakby się w końcu obudziło.
Biegacze w okół nas obrali różne taktyki. Niektórzy truchtali, inni próbowali mocniej podkręcać tempo. Jeszcze inni przechodzili do marszu, a jeden biegacz próbował wciągnąć za rękę koleżankę z którą biegł.
Ten podbieg mimo, że nas zmęczył to jakoś spowodował napływ endorfin. To właśnie na tym podbiegu wpadliśmy na pomysł, że będziemy robić sobie pamiątkowe zdjęcie z każdą kolejną tabliczką informującą o liczbie pokonanych kilometrów.
Robiąc takie zdjęcie z tabliczką numer 7 poznaliśmy "amerykańskich Kaszubów z Tuchlinka" jak sami o sobie mówili. Później przez część drogi śledził nas koleś z bety ;) Było naprawdę wesoło.
Kilometry leciały tak szybko, że aż trudno było w to uwierzyć. Dopiero co wystartowaliśmy a już mijaliśmy tabliczkę z liczbą 10! Żeby nie nasi ukochani kibice to naprawdę rozważylibyśmy opcję biegu pod prąd. Dzisiaj byliśmy do tego zdolni :)
Gdzieś po 13. kilometrze wpadliśmy na genialny pomysł. Minęliśmy auto, z którego dobiegały przyjemne brzmienia. Przybyliśmy piątki z pasażerami tego auta i pomyśleliśmy, że w zasadzie, skoro mamy telefon, to moglibyśmy cały czas lecieć z dobrą nutką. Oczywiście dobrą do zabawy :)
Te ostatnie kilometry były piękne. Muzyka, tańce, wygłupy, zdjęcia z fotografem, paniami-kibicami, strażakiem, wolontariuszami. Było genialnie. A kółko na stadionie było wisienką na torcie!
Patrząc w domu na wyniki okazało się, że uplasowaliśmy się zaraz na początku drugiej połówki, a Mała była... 4. kobietą w swojej kategorii wiekowej. Jednak jej słowa kiedy się o tym dowiedziała najlepiej podsumowują ten bieg:
"pudło jak będzie moc to jeszcze wpadnie, a taki bieg zdarza się raz na ponad 4 lata"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz