To była majówka ze spóźnionym zapłonem. W ostatnich latach każda nasza majówka wyglądała tak samo - pakowaliśmy się do auta i lecieliśmy do Grudziądza na kilka dni. Obowiązkowo był półmaraton i grillowanie. Czasami udawało się zorganizować wszystko we właściwej kolejności połówka - grill. Innym razem... no cóż biegało się dość ciężko. Ale się biegało! Bieg Śladami Bronka Malinowskiego był startem obowiązkowym. Aż do tego roku. Na 4. edycji biegu niestety nas zabrakło. Pati opiekowała się Mieszkiem, a mnie wezwały obowiązki służbowe.
Dziś jednak byłem już w domu. Postanowiłem nadrobić zaległości biegowo - majówkowe. Zaplanowałem i bieganie i grillowanie.
Wczoraj, zastanawiając się co by dzisiaj pobiegać, napisałem do Małej czy nie ma ochoty na wspólne szuranie. Odpisała - możemy delikatnie pobiegać. Rozważałem tylko dwie opcje. Mogliśmy kręcić się po okolicach Pępowa ugniatając pobliski asfalt lub wybrać się do lasu.
Wybór był prosty. Po dłuższym rozbracie z TPK buty aż paliły się do biegania po lesie. Gęba też się cieszyła jakbym wybierał się na jakieś prestiżowe zawody.
Około 10 zgarnąłem Małą i razem pojechaliśmy na podbój Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Przez moment wahałem się czy polecieć na Osowę czy standardowo na Matarnię. Zanim jednak zdążyłem podjąć decyzję minąłem już zjazd na Osowę. Moje gapiostwo zadecydowało - Matarnia.
Miałem ochotę na coś innego niż standardowy zbieg do Oliwy niebieskim szlakiem i powrót żółtym. W dodatku po dłuższej przerwie pakowanie się na dwudziestkę do lasu wydawało się nie najlepszym pomysłem. Wpadłem więc na pomysł, że polecimy trasą TUT, a więc czarnym szlakiem w dół, a następnie odbijemy na niebieski i wrócimy po samochód.
Pogoda była wręcz rewelacyjna. Zresztą nie tylko my tak uważaliśmy, bo w lesie było wręcz tłoczno. Mijaliśmy mnóstwo spacerowiczów, biegaczy i przede wszystkim rowerzystów. O tak - po dzisiejszym dniu przestaję się dziwić ankietom mówiącym, że najpopularniejszy sport wśród Polaków to rower.
Wracając jednak do naszego biegu - mieliśmy jedno założenie. Mianowicie - spokojnie i do przodu. Nie chcieliśmy się zatrzymywać. Nie chcieliśmy pauzować Gremlinów. Nie chcieliśmy skupiać się na tętnie. Zarówno Mała jak i ja jeszcze w tym miesiącu wystartujemy w górach. Taka umiejętność ciągłego przesuwania się do przodu może się okazać dość przydatna.
Początek czarnego szlaku szedł jak burza. Trochę uczyliśmy się zbiegać. Było fajnie i dość szybko. Nim się zorientowaliśmy - przecinaliśmy już Drogę Kleszą. Od tego momentu było już ciekawiej - góra, dół, góra, dół. Naprawdę można było poczuć pieczenie w mięśniach. Wszystko rzecz jasna bez przesadzania. Dopiero wróciłem do biegania. Głupio by było wyautować się w takim momencie.
Powrót niebieskim szlakiem tylko w jednym momencie stanowił wyzwanie. Tak - wyzwanie, bo właśnie tak potraktowaliśmy ten, dość spory, podbieg. Założenie? Całość truchtamy. Na zawodach bym pewnie odpuścił, żeby zaoszczędzić siły. Jednak dzisiaj nie chcieliśmy oszczędzać sił. Dziś chcieliśmy wzmocnić ego.
No i się udało. Może nie było szybko. Może sapaliśmy na górze jak lokomotywy. Ale wbiegliśmy! Tylko to się liczyło.
Dalsza część to już czysta formalność. Ostatnio rozmawiałem z paroma kolegami, którzy szukają sposobu, aby uzyskiwać jak najlepsze rezultaty przy jak najkrótszych treningach. A ja nie wyobrażam sobie nie wyjść na godzinę, dwie, trzy spokojnego szurania. Tak dla siebie, dla oczyszczenia głowy. Wymienienia kilku zdań z kompanem bądź z sobą samym. Bieganie to nie kara. Bieganie to przywilej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz