Od kilku miesięcy, jedyne czym zaprzątam sobie głowę, a w zasadzie jej część poświęconą sportowi, to powrót do pełnej sprawności i rozprawienie się z kontuzjami. Nie stawiam sobie żadnych ambitnych biegowych celów. Nie zakładam żadnych wyników. Stąd też nie realizuję żadnego planu treningowego. Biegam z dnia na dzień. Cieszę się chwilą i każdym treningiem. Za sukces przyjmuję już sam fakt, że mogłem wyjść trochę poszurać. A jak już się uda pobiegać bez bólu? Po prostu bajka!
W tym tygodniu starałem się biegać przed pracą. Wstawanie skoro świt i wychodzenie na trening nie należało do specjalnie łatwych. W dodatku odzywały się problemy ze zdrowiem. Ciągle jednak przyświecała mi myśl, że w weekend sobie wszystko odkuję, że jak się do piątku nie posypię, to sobotni trening mi wszystko wynagrodzi.
Jaki miałem plan na ten sobotni bieg? To chyba oczywiste - skoro miał on być dla mnie nagrodą, to musiał to być bieg po TPK. Mimo, że miałem wolne, to poderwałem się już koło 5. Mógłbym napisać, że owsianka smakowała wybornie, ale to chyba oczywiste :) Tym bardziej, że obok miseczki z owsianką stała świeżo zmielona, zaparzona kawa. Innymi słowy - uczta o poranku.
Chwilę po 6 ucałowałem Pati i Mieszka i wsiadłem do auta. Kilkanaście minut później byłem już na skraju lasu. Rozważałem wiele tras. Jednak najbardziej odpowiadała mi ta (ostatnio) najbardziej sprawdzona, czyli Matarnia - czarny szlak - Droga Marnych Mostów - niebieski szlak - Matarnia.
Od początku czułem, że noga dobrze podaje. Pewnie też tak macie, że czasami wychodzicie i czujecie tą lekkość kroku? W takim momencie się nie biegnie - leci się. Tak właśnie się czułem. Zdawałem sobie sprawę, że z formą jestem daleko w lesie i zapewne zaraz mnie odetnie. Niemniej nie martwiłem się. Cieszyłem się chwilą.
Już na drugim kilometrze rozmieniłem 5 minut. To samo zrobiłem na 4. tysiączku. Zbiegało się rewelacyjnie. Pośladek nie bolał - nic mnie nie zwalniało. Efekty zaczęły chyba także przynosić treningi z gumami. Było ekstra. W dodatku las, otoczenie, ścieżki, zwierzęta, drzewa - coś pięknego.
Błogostan trwał niestety tylko do początku 7. kilometra. Poczułem jakby coś przeskoczyło w prawej łydce. Po chwili coś podobnego, ale mniejszego w łydce lewej. Wiedziałem, że nie jest dobrze. Zatrzymałem się, żeby rozciągnąć łydy. Nie pomogło. Myślałem, że już nie ruszę. Mówiąc brzydko - ból był k*^#(^& mocny. Przerabiałem już coś podobnego ostatnio i wiedziałem, że to raczej nic poważnego i po kilku dniach przejdzie. Tyle tylko, że cała magia treningu gdzieś uleciała.
Od teraz, jedyne co się liczyło, to dobrnięcie do mety. O dziwo leciało się lepiej niż zakładałem. Chyba nierówny teren mi sprzyjał. Nawet nie wiem kiedy byłem ponownie pod autem. Po zaledwie 62 minutach. Dobre kilka minut szybciej niż ostatnio na tej trasie. I to pomimo tych nieszczęsnych łydek.
Nie robiłem żadnych założeń. Nie realizowałem żadnego planu. A mimo to czułem naprawdę spory skok jakościowy w porównaniu do ostatnich treningów. Może gdyby Perła była w ten weekend to nie cierpiałbym jak 14 dni temu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz