Na skróty

28 lutego 2014

Ni stąd ni zowąd poczułem "chrupnięcie"

Oto i ONA - obolała, lewa łydka :)
   To było do przewidzenia. Pół roku temu była dokładnie taka sama sytuacja. Jak widać nie wyciągnąłem wniosków. O czym w ogóle mówię? O butach, kontuzji, łydce, przymusowej przerwie. Ale od początku.
   Tak jak pisałem w poprzednim poście - przywiozłem sobie do Niemiec swoje startówki. Startówki - a więc buty do szybkiego biegania, średnio nadające się do rozbiegań. Ja jednak mimo wszystko wyszedłem w nich na środowy bieg w pierwszym zakresie oraz przebieżki. I o ile do rytmów nadają się idealnie, o tyle 13 kilometrów w tempie od 4:59 do 5:52/km to nie jest trening dla tych butów.
   Po środowym szuraniu czułem lekki dyskomfort w lewej łydce. Jednak od czasu do czasu coś mnie pobolewa. Nie zwracam specjalnie na to uwagi, dopóki nie uniemożliwia mi to biegu. 
   W czwartek miałem w planach 15 kilometrów. Pomyślałem, że może warto by było zmusić organizm do nieco większego wysiłku i pobiec poniżej 5:00/km. Na nogi wciągnąłem, wysłużone już, "tęczówki" od NB i ruszyłem.

   Cieszyłem się, że ani biodro ani pośladek nie dają specjalnie o sobie znać. Ekstra! Może faktycznie czułem lekko lewą łydkę, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że może się dziać z nią coś złego.
   Podczas biegu zdałem sobie sprawę, że ostatnio dość często robię sobie krótki postoje w czasie spokojnych treningów. A to na toaletę, a to aby się napić, a to aby zrobić kilka fotek. Dlatego tym razem powiedziałem sobie, że nie zrobię żadnego postoju. Ma to być bieg ciągły. Koniec i kropka!
   Biegło się naprawdę nieźle. Aż do 10 kilometra... Ni stąd ni zowąd poczułem "chrupnięcie" w lewej łydce. Tak jakby jeden napięty mięsień otarł się o inny napięty mięsień. Co wtedy zrobiłem? Leciałem dalej - w końcu miałem w planach bieg ciągły. Łydka trochę bolała (to już nie był dyskomfort, ale ból), jednak wciąż nie uniemożliwiała mi biegu. Aczkolwiek wiadomo jak to jest - rozgrzane mięśnie, adrenalina, endorfiny...
   Po treningu już tak wesoło nie było. Rozciąganie, śniadanie, prysznic i zaczyna się dramat. Ubranie się do pracy to już było wyzwanie. Jednak jeszcze większym okazało się dojście do samochodu. Trochę łatwiej było kiedy stawałem na pięcie. W pracy raczej nie dałem łydce odpocząć, więc wieczorem żadnej poprawy nie było. Po cichu liczyłem, że może to się zmienić przez noc i może jednak będę w stanie dzisiaj wyjść chociażby na lekki rozruch. Jednak nic z tych rzeczy. Jedyny pozytyw jest takie, że nie ma żadnej opuchlizny. Wierzę więc, że to jest zwyczajne nadwyrężenie/naciągnięcie. Lód, zimna/ciepła woda, maści - tak wyglądają moje plany związane z łydką na najbliższe dni. Powoli zaczynam oswajać się z myślę, że wiosną wiele nie nabiegam. Zobaczymy jak to będzie, w razie czego jest jeszcze jesień, a po niej kolejna wiosna itd itd... Teraz najważniejszy jest szybki powrót do zdrowia!

PS: Biegać ewidentnie nie jestem w stanie. Ale chyba brzuszki i inne ćwiczenia wzmacniające korpus mogę zrobić... :)

1 komentarz: